wtorek, 6 sierpnia 2019

Podniesiona kurtyna. Kilometr 1039, Lunz am See

Idę w stronę Mariazell, oglądając coraz to nowe szczyty i coraz to nowe burzowe chmury. Na mojej trasie nie brakuje jednak też krów i ciekawych zabytków techniki.


Ybbsitz to, jak się okazuje, starodawny ośrodek kowalstwa. Widać to nawet po domowych ogródkach, gdzie za aż do przesady pięknie kutymi ogrodzeniami wylegują się kute koty i spacerują kute kury. Ale to wszystko nic w porównaniu w głęboką, chłodną doliną Prollingbach, u wylotu której leży miasto. Wąski wąwóz wypełniają zapory, stawy, kuźnie, wspinające się coraz wyżej i wyżej. Trudno się dziwić, że tradycje kowalstwa z Ybbsitz są pod opieką austriackiego komitetu UNESCO.

Nawet, gdyby nie poprowadził mnie tak szlak, musiałem iść dalej koło małego sanktuarium Maria Seesal i przez nieznaną mi z imienia krowią przełęcz u stóp Hamotkogela (powyżej). Chciałem zobaczyć linię kolejową, która pod koniec XIX wieku połączyła Waidhofen z miejscowościami w głębi Alp. Jaka ona jest urocza! Tory mają rozstaw 760 milimetrów (tzw. bośniacki), ale z całą powagą godną strategicznej magistrali przecinają skały, pną się zboczami i opadają z górskich półek. Musiało to kosztować majątek, ale musiało się też opłacać. Dobrze to pokazuje, jak wielkie pieniądze można było kiedyś zarobić na kolei. Linia działała jeszcze kilka lat temu.


Kilka zakrętów torów dalej byłem już w Lunz. Żałuję, że to nie Lutz, co pozwoliłoby mi złożyć hołd jednemu ze wspaniałych filmów Wesa Andersona. Jest za to ogromne, polodowcowe jezioro, zamknięte od wschodu sylwetką Scheiblingsteina. A w oddali Ötscher, na którego mam nadzieję wkrótce wejść. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz