W "Casablance" jest między innymi taka patetyczna scena: żołnierze niemieccy śpiewają "Wacht am Rhein", ku oczywistemu smutkowi upokorzonych Francuzów. Wtem! nasz bohater przechodzi pewnym krokiem przez milczącą salę, staje przed orkiestrą i rozkazuje grać "Marsyliankę". Gdy dodam, że hymn Francji powstał w Strasbourgu i nosił najpierw tytuł "Pieśni wojennej Armii Renu" stanie się chyba zrozumiałe, czemu ta scena przypomniała mi się wczoraj na moście w Maxau.
To, że Francuzi i Niemcy przestali toczyć wojny o Ren, Alzację i parę innych miejsc to naprawdę wielkie osiągnięcie. Kolejne wojny wybuchały tutaj od paru wieków co kilkanaście lat, a już w XIX wieku Ren skupił w sobie jakieś kompletne nacjonalistyczne szaleństwo. Parę wierszy o Wiśle, walka na pędzle między polskimi i niemieckimi znakarzami beskidzkich szlaków czy symbol Rodła to przy tym dziecięca igraszka. Potem przyszła druga wojna światowa i przyniosła otrzeźwienie, że może już wystarczy. Integracja europejska, traktat elizejski i Schengen zrobiły resztę. Chwała ich twórcom za to.
Ostatnie kilometry przez Niemcy przeszedłem przez Dolny Palatynat - znowu wróciła historia nieszczęsnej czeskiej rebelii i króla Fryderyka. Potem było szukanie po krzakach rzymskiej Via Rhenana, przełamanie bronionej przez komary Linii Zygfryda (jaki wielki kanał przeciwpancerny!) i wreszcie graniczny Lauter. Noc spędziłem już we francuskiej Alzacji. Ciekawe, jaki będzie ten kolejny odcinek?
[Jako miłośnik granic dopiszę już po fakcie, że ten pograniczny kawałek Niemiec to jedna z tych okolic, które zostawiono we Francji po pierwszym pokonaniu Napoleona, a zabrano po drugim pokonaniu. O.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz