wtorek, 1 sierpnia 2017

Kilometr 634, Paczków

Wschód słońca na szczycie Pradziada wyznaczył umowną połowę mojej drogi. To źródło dużej ulgi i radości. Niestety, stopień oszpecenia góry rodzi mieszane uczucia. Olbrzymia wieża, wsparta na trójnogu betonowego gmachu to chyba zbyt widoczna próba zaznaczenia ludzkiej obecności wśród przyrody. Ledwie w trzy dni później jestem już w pięknym, polskim Paczkowie, sławnym z powodu zachowanego niemal w całości pierścienia murów miejskich. Nie jest to jednak jedyna przyczyna, by tu zajrzeć i na dłużej się zatrzymać. Porównanie Śląska czeskiego i polskiego musi jednak przynieść kilka gorzkich refleksji.


Wschód słońca widziany ze szczytu Pradziada (1491 m. n.p.m.)

Tego samego dnia, którego wspiąłem się na Pradziada byłem jeszcze w kilku uroczych miejscowościach. Odwiedziłem grób jednego z pionierów wodolecznictwa, którego nazwisko zapisało się na stałe w języku polskim, Vincenza Priessnitza; przeszedłem koło udostępnionej turystycznie jaskini Na Pomezi, którą przed kilkoma laty odwiedzaliśmy w czasie Sympozjum Speleologicznego. Dzień zaczęty pod szczytem Pradziada zamknąłem w malowniczej Žulovej, niedaleko już od granicy polskiej, pod wysoką i ozdobioną kaplicą Bożą Górą.

Odkąd przekroczyłem tydzień temu granicę czeską zastanawiałem się, jakie wrażenie przyniesie ponowne jej przejście. Jak różnią się ziemie śląskie w Czechach od tych w Polsce?

Pierwsza refleksja tyczy się... trwałości granicy na Dolnym Śląsku. To brzmi jak absurd dla każdego chociaż z grubsza obeznanego z historią. Przecież wiemy dobrze, że Polska na Dolny Śląsk wróciła w 1945 roku. Tak, ale nie wyznaczono wtedy nowej granicy: Polska sięgnęła po prostu tej linii, którą w 1742 roku ustalił Fryderyk Wielki z Marią Teresą (wyjątkiem jest Hulczyn). Mimo rozmów i początków nowego konfliktu, Czechosłowacja w 1945 roku nie zyskała ani Kłodzka, ani Raciborza. I rzeczywiście, jakby na potwierdzenie stereotypów, zaraz za granicą, w Dziewiętlicach zobaczyć można trzy kojarzące się z pruską architekturą budynki z czerwonej, pociemniałej cegły. Nie zmienia to faktu, że ze Śląska przeszedłem na Śląsk, z historycznego księstwa Nyskiego do księstwa Nyskiego; krajobraz jest ten sam, bo granicę w XVIII wieku wyznaczono sztucznie, gardząc tradycyjnymi podziałami - był tu Stary Fryc zapowiedzią strasznego XX wieku.

Wieża dawnego zamku w Žulovej, obecnie wieża kościoła parafialnego

Druga - to oczywiście dostrzegalna różnica w religijności. Zastanawiałem się, jak można ją zmierzyć w czasie marszu. Zacząłem więc liczyć na tablicach ogłoszeń liczbę mszy. W kościołach na terenie Śląska Opawskiego było ich średnio w tygodniu siedem. W Ujeźdźcu odbywa się czternaście, w paczkowskiej farze - dwadzieścia. To widome potwierdzenie znanego faktu, że Polacy są znacznie bardziej religijni od Czechów.

Sprawa trzecia to dramatyczna różnica w komunikacji publicznej. Po szosach czeskiego Śląska jeżdżą niezliczone autobusy. Nie busiki czy marszrutki, a normalne, liniowe autobusy, z aktualnymi rozkładami dostępnymi na przystankach. Tuż przed granicą biegnie linia kolejowa; choć łączy małe miejscowości, jest wciąż obsługiwana przez autobusy szynowe. Paczków nie ma obecnie pasażerskiego połączenia kolejowego. Była już o tym mowa i niestety jeszcze na pewno będzie.

Różnica czwarta to zniknięcie gospódek, miejsc, gdzie można napić się, odpocząć i zaprzyjaźnić. Dwieście kilometrów marszu przez Czechy pozwala mi uznać pogłoski o upadku tej tradycji za wielce przesadzone.

Wreszcie sprawa piąta, najsmutniejsza - niemieckie dziedzictwo. Oprócz wspomnianych już pomników ofiar pierwszej wojny światowej zachowały się na czeskim Śląsku, na tych specyficznych Ziemiach Odzyskanych nagrobki na cmentarzach. Zwiedzając piękny i piękniejący wciąż Paczków nie mogłem nie odwiedzić starego cmentarza parafialnego. Położony na nim kościół Bożego Ciała i św. Jana jest zasypaną potłuczonym szkłem ruiną; groby wskazują tylko niewielkie pagórki. Okazałe grobowce dawnego paczkowskiego patrycjatu - mury z resztkami zdobień.

Wieża zrujnowanego kościoła cmentarnego w Paczkowie

Dlaczego tak zupełnie inne było podejście Czechów i Polaków do zastanego dziedzictwa? Istnieje oczywiście proste i wciąż żywe wytłumaczenie, zrzucające winę na Warszawę. Zostawmy to jednak na boku; nikt nie spalił kościoła w Paczkowie, żeby odbudować warszawskie Stare Miasto. Myśląc o tym wyszukałem trzy ważne różnice. Pierwsza to zmiana granic; Opawa czy Bruntal już przed wojną były w Czechosłowacji, choć niewielu było tam Czechów. Druga to poczucie tymczasowości. Polacy na Dolnym Śląsku długo nie wiedzieli, czy na pewno będą mogli tu zostać, czy wiatr historii nie wypędzi ich znowu na wschód. Wreszcie sprawa trzecia to charakter osadnictwa. Na poniemieckie tereny czeskie przybywała ludność z wysokorozwiniętych ziem w głębi Czech. Na Dolny Śląsk - prócz mieszczan Lwowa również ubodzy przesiedleńcy z Kresów. Dużo wody w Nysie i Kamiennej musiało upłynąć, by nowi paczkowianie poczuli się prawdziwie u siebie.

Chętnie poznam opinię Czytelników na ten temat.

To jednak było siedemdziesiąt lat temu. Dzisiaj, gdy i mury, i paczkowska fara św. Jana - wspaniała, gotycko-renesansowa budowla - i piękny ratusz z wysoką, renesansową wieżą, i niezwykłe Muzeum Gazownictwa lśnią prawdziwym blaskiem - może warto i o ten dawny cmentarz zadbać? Zobowiązuje do tego piękna tablica na fasadzie fary, wspominająca dawnych mieszkańców Paczkowa.

Przez Kamieniec Ząbkowicki kieruję się podnóżami Sudetów do Świdnicy.

Dziękuję Bibliotece Publicznej w Paczkowie za dostęp do komputera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz