Plac Bankowy nie ma szczęścia do pomników. Najpierw Dzierżyński. Potem, od 2001 roku, niemal dokładnie w tym samym miejscu - Słowacki. Podobieństwo obu pomników to dość niefortunna okoliczność, podobnie jak fatalne, asfaltowe wykończenie tego potencjalnie pięknego placu. Dodajmy jednak, że podobieństwo to jest zupełnie niezawinione przez artystę (był nim Edward Wittig, który rzeźbę przygotował jeszcze w latach 30-tych dla Lwowa). Drugim pomnikiem placu Bankowego jest wątpliwej jakości posąg prez. Stefana Starzyńskiego, dzieło Andrzeja Renesa (na temat twórczości tego artysty miałem już okazję się wypowiadać). Czas na postawioną na dziedzińcu Pałacu Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu (tzn. warszawskiego ratusza) instalację, dla której słowo "pomnik" jest daleko idącym nadużyciem.
Nie byłem świadkiem montowania ostatniej warszawskiej tandety pomnikowej. Nie śledziłem też konkursu. Te zdania nie są jednak przyznaniem się do karygodnej dla przewodnika ignorancji: nie było żadnego konkursu, a dzieło twórczego procesu p. Józefa Helińskiego postawiono - wg relacji prasy - nad ranem, w trybie żałosnej, dziecięcej samowoli. Podobnie sprawę upamiętnienia załatwiono na Krakowskim Przedmieściu, wznosząc tam "instalacje". Oznaczanie terenu, nie różniące się zbytnio poziomem od bazgrania po murach, trwa.
Nie będę się już wyzłośliwiał nad brakiem podobieństwa przedstawionej na tablicy postaci do prez. Kaczyńskiego. Niezmiennie jednak uważam, że najpierw artysta powinien osiągnąć umiejętność przedstawiania bohatera realistycznie - potem może się brać za eksperymenty.
Co więcej, sądzę, że tworzyć każdy może - ten blog jest przecież tego dowodem. Ale twórca musi znać swoje możliwości i maksymalną rangę miejsca, które ma etyczne prawo ozdabiać. P. Józef Heliński, twórca mi dotąd nieznany (nie będę kopiował pojedynczych informacji z prasy i udawał przed Czytelnikami, że wyciągnąłem je ze swojej obszernej kartoteki) stanowczo przecenił swoje możliwości.
Pomnikowi zarzucam tandetność wizji i wykonania. Wizji, ponieważ wykorzystanie głazu narzutowego jest chyba najprostszą z niezliczonych możliwości stworzenia monumentu. Jest to ponadto kolejny pomnik, którego w żaden sposób nie wkomponowano w otoczenie, nie stworzono na przykład ogrodowego założenia, które by mogło pomnik uzupełniać (pozytywnym arcyprzykładem jest posąg Partyzanta przy Rondzie de Gaulle'a). Głaz postawiono byle gdzie, co jest losem rzadko spotykającym nawet wiejskie krzyże czy kapliczki. Wykonania, ponieważ płyta nie jest nawet wkomponowana w skałę, a do niej z dużym odstępem przyśrubowana.
Głaz wtopiono w stożek cementu, który już teraz - dwa tygodnie po odsłonięciu - kruszy się i sypie. Prawdopodobnie wkrótce powstaną malownicze stożki piargowe, rzecz jasna w mikroskali. Cementową górkę osłonięto z boków lśniącym metalowym krawężnikiem. Co typowe dla polskiej pomnikowej lichoty, nic do siebie nie pasuje, nic nie zrobiono porządnie.
Z góry, z tympanonu klasycystycznego Pałacu Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu patrzy na to Mądrość dłuta Pawła Malińskiego. I chyba stara się nie widzieć.
[do tego tekstu ukazał się aneks. Dostępny jest tutaj]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz