czwartek, 13 października 2022

Wschody słońca, cz. 49. Monte Palanzone

Kto śledzi moje i nasze spacery na fejsbuku (tutaj) lub instagramie (tutaj) ten wie, że kilka dni temu wybrałem się po raz drugi na Monte Palanzone, tym razem na wschód słońca. To był mój szósty alpejski wschód słońca: po tych na Ötscherze (tutaj i tutaj), Jakobskogelu (tutaj) i Hochwechselu (tutaj) z 2019 roku oraz Leopoldsbergu (tutaj) i Sattelbergu (tutaj) w tym roku. I choć nie było tak wspaniałym widoków, jak tydzień wcześniej, gdy z Palanzone dało się zobaczyć szczyty odległe o ponad 200 kilometrów (serio!), to i tak był to kawał fajnej górskiej przygody. Zapraszam!

Monte Palanzone ma 1436 (lub 1434) metry wysokości i należy do pasma Triangolo Lariano, kawałka alpejskiego pogórza objętego ramionami jeziora Como. Wysokości bezwzględne są tu bardziej beskidzkie, niż alpejskie. Ale już wysokości względne potrafią solidnie dać w kość, skoro samo jezioro Como leży na ok. 198 metrach nad poziomem morza. Łatwo sobie policzyć, że na takie Palanzone z podnóża Triangolo będzie ponad tysiąc metrów podejścia. Oczywiście, można sobie to podejście bardzo skrócić, dojeżdżając samochodem na jeden z parkingów bliżej szczytu.


Ja, podobnie jak tydzień wcześniej, na wycieczkę pojechałem pociągiem. Tym razem nie do końcowej stacji Canzo-Asso, a do Caslino d'Erba. Stamtąd metrów w pionie było nadal bardzo dużo (ok. 1100), ale już odległość w kilometrach była mniejsza. W Caslino byłem w piątek ok. 18:30.


Samo Caslino to ładne miasteczko, przytulone do stromych zboczy gór. Ja zatrzymałem się tylko na tyle, żeby zadzwonić tu i tam, póki miałem zasięg.


Przy okazji mogłem zobaczyć bardzo piękny wschód księżyca. Była akurat pełnia, więc widowisko niczego sobie.

Na północnym zachodzie, gdzie gasło powoli światło dnia, nad miasteczkiem górował szczyt Palanzone z charakterystyczną piramidą kaplicy na szczycie. Oczywiście, taki mądry, żeby rozpoznać szczyt byłem raptem od tygodnia. Ogólnie przeżywam teraz miłe uczucie stopniowego rozpoznawania coraz większej liczby masywów i szczytów, takiego oswajania obcego krajobrazu.

Gdy wychodziłem z miasteczka, była już noc.


Naturalnym ciągiem dalszym tej relacji byłaby informacja o schronisku, w którym przenocowałem. Zamiast tego będzie dzielenie się jednym z moich włoskich zaskoczeń. W górach, które do tej pory odwiedzam i odwiedzamy - czyli w przedalpejskich pasmach na północ od Mediolanu, sięgających tysiąca czy półtora tysiąca metrów - są schroniska, jest nawet ich sporo. Czy raczej są obiekty nazywające się schroniskami - "rifugio" - ale one nie przyjmują na noclegi. Nie mogę oczywiście napisać, że wszystkie, ale te, których strony odwiedziłem, do których dzwoniłem, wysyłałem mejle lub w nich byłem takiej oferty nie mają. Są restauracjami czy kawiarniami, po czym zamykają się na noc. Dlaczego tak jest, nie wiem, ale w każdym razie wokół Monte Palanzone nie miałem się jak przespać w sensownej bliskości szczytu.


Co było robić? Trzeba było sobie gdzieś przesiedzieć w terenie. Mój wybór padł na taką uroczą, rodem z "Blair Witch Project" ruinę kamiennej chatki nieco poniżej szczytu. Fajna, c'nie?


Przed szóstą ruszyłem dalej. W dole rozciągały się gęsto zaludnione i jasno oświetlone równiny Lombardii. Lubię zauważać, jak różni się czas w górach od tego poniżej. Dla mnie była jeszcze noc, na dole ludzie już jechali do pracy. W lecie bywa odwrotnie - o piątej rano już się schodzi ze wschodu słońca na Babiej Górze do Markowych Szczawin, a jest przecież jeszcze przed pobudką.


Nieco przed siódmą wyszedłem z lasu i zacząłem się wspinać na porośnięty trawą szczyt Palanzone. Na wschodzie z ciemności wyłaniały się już pierwsze szczyty.


Kilka minut po siódmej, jakieś 20 minut przed wschodem słońca byłem na szczycie. 


Widoczność była taka sobie, przynajmniej w porównaniu ze znakomitą przejrzystością z poprzedniego tygodnia. Na wschód było widać sporo, na zachód, w stronę Monte Rosy, praktycznie nic.


Poza pojedynczymi ptakami moim jedynym towarzystwem były lecące wysoko, ale zaskakująco głośne samoloty. Pamiętacie, jak czyste było niebo w pierwszych miesiącach pandemii?


Słońce miało wstać ok. 7:30. Trzeba było poczekać, po raz pierwszy w czasie mojej włoskiej przygody w kurtce i czapce.


Słońce wstało trochę za górami, trochę za chmurami. Rozświetliło jednak elegancko fragment panoramy, z Carni di Canzo (po lewej, na środkowym planie) i leżącym już daleko poza Triangolo Lariano Monte Resegone (po lewej, na ostatnim planie).


Przy szerszym spojrzeniu, poza ogólnym pięknem górskiej panoramy spojrzenie przyciągają jeszcze oba wierzchołki Grigny (po lewej).


Skoro na góry - umiarkowanie widoczne - już się napatrzyłem, mogłem jeszcze popatrzeć na nie przez flagi modlitewne. W ciągu paru lat takie flagi stały się sztampowym wyposażeniem dużej części polskich schronisk górskich, jak widać, zjawisko jest międzynarodowe.


Choć na szczycie spędziłem sporo czasu, wysokie Alpy nie pokazały się ani na chwilę. Monte Rosa było widać dzięki odległemu, słabego blaskowi światła na śniegach, ale nie będę udawał, że widać to na którymś zdjęciu.


O. Tak byłem skupiony na bezpiecznym dojściu na szczyt i spędzeniu gdzieś nocy, że nie miałem konkretnego planu na powrót. Po zastanowieniu się nad różnymi opcjami postanowiłem nie schodzić żadną prostą drogą, tylko dotrzeć grzbietem aż do Como. W ten sposób wszystkie nasze dotychczasowe wycieczki w Triangolo Lariano spięły się w jedną siatkę.


Ale ona pokrywa na razie tylko mały kawałek tego małego kawałka włoskich Alp. Na swoją wycieczkę czeka choćby Monte San Primo, najwyższy szczyt Triangolo...


Do zobaczenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz