środa, 8 lipca 2020

Willmann wyobrażony

Choć w tym roku nie wybieram się na dużą wycieczkę pieszą, a i możliwość krótkich wycieczek mam z przyczyn różnych nieco ograniczoną, nie mogłem odpuścić sobie wrocławskiej wystawy najważniejszego malarza śląskiego baroku, Michaela Willmanna (1630-1706). Wybrałem się więc tam na kilka godzin, a teraz z pewnym smutkiem spróbuję odpowiedzieć na pytanie: "jak było?".

Michael Willmann, "Męczeństwo św. Szczepana"

Do Wrocławia jechałem wyposażony w legendę, zbudowaną przez lata z trzech warstw. Wśród różnych fachów i uprawnień jestem również przewodnikiem warszawskim, i to, nieco paradoksalnie - mówimy o malarzu ze Śląska - sprawiło, że aura Willmanna otaczała mnie od lat. Wiele obrazów Willmanna przewieziono po 1945 roku do Warszawy i zawieszono w odbudowywanych stołecznych kościołach. Chodziłem więc do tych świątyń, starałem się oglądać nieoświetlone, nieco zaniedbane, tajemnicze obrazy, otoczone aurą wybitności. Ach, gdyby dało się je zobaczyć wszystkie, w dobrych warunkach - odkrylibyśmy skrytego przed światem geniusza! To pierwsza warstwa legendy.

Fasada kościoła klasztornego w Lubiążu

Na nią nałożyła się ta druga, klasztorna. Michael Willmann spędził większość swojego życia przy największym ze śląskich klasztorów, czyli w cysterskim Lubiążu. Dziś Lubiąż to olbrzymia, ale pusta skorupa, w której wielkim wysiłkiem pasjonatów przywrócono do dawnej świetności tylko kilka wnętrz. Opustoszały stoi między innymi ewakuowany, a potem zdewastowany w 1945 roku kościół klasztorny: tu przez setki lat wisiał namalowany przez Willmanna cykl przedstawiający męczeństwa świętych, dziś znajdujący się w Warszawie. Działające na wyobraźnię puste mury, czarno-białe zdjęcia, wspomnienia świetności Willmannowskich, czekających na powrót dekoracji: to druga warstwa.

Fragment nawy głównej kościoła klasztornego w Lubiążu

Wreszcie ta trzecia warstwa, czyli opowieść o Willmannie. Niezmiennie w superlatywach, choćby przez robiące wrażenia porównania. Współcześni ograniczali się do "śląskiego Apellesa", ale dzisiaj większości z nas imię starożytnego greckiego malarza nic nie mówi. Ruszyła więc swoista licytacja: jest więc Willmann "śląskim Rembrandtem", a w umieszczonej w materiałach wrocławskiej wystawy wypowiedzi chórmistrzyni Agnieszka Franków-Żelazny zestawiła Willmanna już z całym rzędem mistrzów. "Nie do wiary, że Michael Willmann nie jest wymieniany jednym tchem obok Rubensa, Rembrandta, Canaletta czy Caravaggia”. Co prawda Canaletto (czy też obaj, bo na świecie znany jest Canaletto-wuj, my w Polsce zbudowaliśmy z kolei kult Canaletta-siostrzeńca) dość mało pasuje do tego grona, ale myśl uznająca Willmanna za jednego z największych malarzy w historii jest jasna. Tak sobie oglądałem obrazy, odwiedzałem klasztory, czytałem i słuchałem, wreszcie gotowe: miałem swojego Willmanna wyobrażonego. Chyba rozumiecie już, czemu nie mogłem ominąć otwartej we Wrocławiu wystawy, pierwszej od bodaj 1994 roku i największej w historii.

Michael Willmann, freski na sklepieniu kościoła pw. św. Józefa w Krzeszowie. Najważniejsze z zachowanych in situ (na swoim miejscu) dzieł Willmanna

Na urządzonej w Pawilonie Czterech Kopuł wystawie "Willmann. Opus magnum" zgromadzono około 100 obrazów, czyli coś koło 1/3 zachowanego dorobku artysty. Jest tu zebrany po raz pierwszy od czasu wywiezienia z Lubiąża w takiej liczbie cykl przedstawiający męczeństwa świętych. Pisze się często, że to cykl "Męczeństwa Apostołów" (tak jest też na stronie wrocławskiego Muzeum Narodowego), ale są tam przecież męczeństwa świętych Szczepana i Wawrzyńca, którzy jednak apostołami nie byli. Męczeństwo to zresztą temat przewodni większości zgromadzonych tu dzieł. Widać, że w sztuce Willmanna skrzyżowała się i jego osobista wiara (zmienił wyznanie z reformowanego na katolickie, więc może nawet gorliwość neofity?), i przesiąknięta nią epoka, i osoby pracodawców: opatów śląskich klasztorów. To skrzyżowanie stało się ramą twórczości Willmanna.

Michael Willmann, tryptyk "Ukrzyżowania"

Jest na wrocławskiej wystawie kilka dzieł znakomitych. Duże wrażenie zrobiło na mnie "Ukrzyżowanie", ostatnie znane dzieło malarza (zmarł w 1706 roku), w którym nadzwyczajność śmierci podkreśla dramatyczne tło. Bardzo piękny jest "Pejzaż z powołaniem Mateusza", gdzie tytułowa scena odbywa się tylko na marginesie, a większość płótna zajmuje oświetlona ostatnimi promieniami słońca korona drzewa. Wreszcie "Śmierć i apoteoza św. Wacława" z naprawdę świetnym wykorzystaniem światła i cienia. Jednak nie są to dzieła geniusza, do rangi którego starają się wznieść malarza organizatorzy wystawy. Pisał już o tym Piotr Sarzyński w opublikowanym w styczniu artykule (w którym, na marginesie, przypisał błędnie cytowaną wcześniej wypowiedź p. Franków-Żelazny Agnieszce Glińskiej): "Bez wątpienia był Willmann malarzem wybitnym – co do tego zgodni są niemal wszyscy historycy sztuki. Jego wyczucie światłocienia, umiejętność budowania kompozycji oraz dramaturgii, operowanie emocjami, wreszcie technika malarska zdecydowanie wykraczały poza średnią (także przecież niemałą) epoki. Ale jednak nie udało mu się przekroczyć cienkiej linii, za którą zaczyna się już geniusz. Nie przeniósł sztuki na jakieś nowe tory, nie odkrył przed widzem nowych możliwości, jakie daje posługiwanie się pędzlem. Oczywiście możemy podziwiać drobiazgi, drobne przełamania konwencji. Ale to za mało, by stawiać go w jednej linii z Caravaggiem" [1]. Muszę się zgodzić, skoro mnie spotkały na wystawie trzy zawody - trzy zderzenia mojego wyobrażonego Willmanna z tym rzeczywistym.

Michael Willmann, "Krajobraz z prorokiem Elizeuszem"

Pierwszy zawód jest stwierdzeniem faktu: Willmann był malarzem monotematycznym. Oczywiście, nie on jedyny w dobie baroku, która przesiąknięta była głęboką wiarą i jej dramatycznym przeżywaniem. Ale Willmann wyobrażony to malarz wybitny, genialny, a jednak jednym z wymogów do ogłoszenia twórcy geniuszem jest jego wszechstronność. Nie przypadkiem naszym wspólnym, popkulturowym arcygeniuszem jest Leonardo, któremu przypisuje się słusznie i niesłusznie osiągnięcia z każdej niemal dziedziny sztuki i techniki. Jeżeli zajrzymy do Willmanowskiej epoki, takich wszechstronnych artystów nie brakuje. Rembrandt: był mistrzem portretu indywidualnego (warszawski "Uczony przy pulpicie") i zbiorowego ("Straż nocna"), przedstawiał sceny biblijne ("Powrót syna marnotrawnego") i te z amsterdamskiej rzeczywistości ("Lekcja anatomii doktora Tulpa"), był mistrzem i obrazu, i rysunku. Rubens: słynne akty kobiece i portrety władców, sceny biblijne i te z prywatnej codzienności ("Staruszka i chłopiec ze świecą"). Caravaggio, Murillo, van Dyck: choć wszyscy mają w swoim dorobku wspaniałe dzieła na tematy religijne, śmiało oddalali się od nich lub szukali nowych dróg pod ich pretekstem. Willmann znalazł swoją niszę, w której czuł się pewnie i jako artysta, i głowa rodziny zarabiająca na jej utrzymanie. Tą niszą były przedstawienia męczeństw świętych, których na wystawie zobaczyć można kilka dziesiątków. Dalsze dziesiątki to sceny biblijne, w których akurat nikt nie jest męczony, a obrazów w żaden sposób nie związanych - np. mitologicznych - jest na wystawie tylko kilka. Niestety, ta wygoda i utarte tory dotyczą nie tylko tematu, ale też formy. Dobrze ilustrują to zestawione na wystawie kolejne przedstawienia "Pocałunku św. Józefa". Trudno w nich doszukiwać się jakiegoś eksperymentu, ewolucji artystycznej wizji. Zamiast tego widzimy powstające w sporych odstępach czasu obrazy bardzo podobne, prawie niezmienne, co prawda porządne, ale nie będące dziełem geniusza.

Michael Willmann, "Święty Bernard przed opatem Cîteaux"

Drugi zawód to zbliżenie. Wielu obrazom zebranym na wystawie możliwość przyjrzenia zaszkodziła. Zamiast zachwycających detali, ukrytych symboli, pobocznych wątków czy pochodzącego sprzed stuleci mrugnięcia okiem - starczy przypomnieć "Panny dworskie" Velázqueza - na Willmannowskim "Pejzażu ze św. Hieronimem" można dostrzec sztampowość pejzażu, na "Męczeństwie św. Apolonii" pobieżne namalowanie szat. Detale, które miałem nadzieję wreszcie odczytać w "Ucieczce do Egiptu" okazały się być niegodnymi uwagi, pozbawionymi znaczenia kropkami. Odniosłem nawet wrażenie, że również te najsłynniejsze dzieła są raczej ogromnymi szkicami malarskimi, niż skończonymi dziełami. Dobrze ten problem ilustruje "Krajobraz z prorokiem Elizeuszem". Przyglądałem się mu uważnie, bo fragment z 2. Księgi Królewskiej, w której dzieci śmieją się z Elizeusza, więc za karę czterdzieści dwoje z nich zostaje rozszarpane przez niedźwiedzie uważam za jeden z najdziwniejszych fragmentów biblijnych. Ale nie bardzo było czemu się przyglądać: sam krajobraz to barokowa sztampa, a poza prorokiem postacie są ledwo namalowane i ledwo widoczne. Niestety, to nie impresjonizm, samo wrażenie nie wystarczy. Ukrywanie w ciemnościach to zresztą stała metoda artysty. Chcę tu rozróżnić między wspaniałym światłocieniem, choćby w klasycznym "Powołaniu świętego Mateusza" Caravaggia, a wykorzystaniem ciemności do ukrywania pośpiechu lub, niestety, braku umiejętności. Śmianie się z lwów na dawnych obrazach to trochę cios poniżej pasa, ale jednak Rubensowi w "Danielu w jaskini lwów" udało się odtworzyć lwy prawdziwe, różniące się między sobą, oddać ich zachowania i bijącą z nich grozę. W Willmannowskim "Świętym Hieronimie" lew jest nie tylko śmieszny, ale też - choć jest kluczowym atrybutem świętego - ukryty w cieniu. Wrocławska wystawa dzięki możliwości obejrzenia dzieł w dużej liczbie, z bliska i w dobrym świetle odsłoniła ograniczenia sztuki artysty. Tej wspomnianej wcześniej ramy, co dużo lepiej pozwala teraz zrozumieć, czemu raz znalazłszy hojnego pracodawcę postanowił Willmann na stałe osiedlić się w robiącym wrażenie - ale jednak oddalonym od artystycznych serc Europy Lubiążu.

Michael Willmann, "Męczeństwo św. Wawrzyńca"

Zostaje jeszcze aspekt psychologiczny, z którym wiąże się mój trzeci zawód. Geniusz artysty daje o sobie często znać w zamknięciu na płótnie emocji i charakterów ludzi. Niestety, tak jak schematyczny jest dobór tematów i technika Willmanna, tak schematyczne są twarze i charaktery. Jest tu kilka modeli postaci, statystów ustawianych zależnie od potrzeb danej sceny w takiej czy innej roli. Wybierzcie dowolny obraz z cyklu "Męczeństw świętych", wskażcie twarz i spróbujcie powiedzieć coś o jej przeżyciach, spróbujcie omówić jej charakter. Poza paroma wyjątkami nic z tego nie wyjdzie: męczennicy są męczeni, okrutni oprawcy o wykrzywionych złością twarzach męczą. Tak jest oczywiście na większości dzieł baroku. Ale Willmann przecież nie miał być większością, tylko wyróżniającym się geniuszem. Tymczasem trudno porównywać statystów Willmanna z postaciami choćby ze "Ścięcia św. Jana Chrzciciela" Caravaggia. Takich porównań można zrobić więcej, bo w dorobku Willmanna są dzieła niepokojąco bliskie dzieł innych artystów: jego "Podniesienie krzyża" jest wyraźnie inspirowane sławnym dziełem Rubensa. Co wyróżnia śląskiego artystę, to szeroko już komentowany kult męki. Okrucieństwo, które od zawsze jest obecne w kulcie męczenników u niego stało się fascynacją samym aktem zadawania cierpienia. Tego już nie sposób oceniać obiektywnie, każdy niech oceni sam. Piękno sztuki polega choćby na tym, że każdy może ją przeżywać i wyróżniać po swojemu. Ale porównajmy Willmannowskie męczeństwa z wstrząsającym milczeniem św. Andrzeja u de Ribery! Z innych przedstawień: zobaczmy żal w twarzy i geście św. Piotra u Caravaggia ("Zaparcie św. Piotra"), spójrzmy na niespodziewaną troskę zwycięskiego Karola V u Tycjana ("Karol V po bitwie pod Mühlbergiem"). Niestety, Michael Willmann nie daje się odkryć jako mistrz psychologii.

Michael Willmann, "Raj" (detal)

Pamiętam, jak kilka lat temu w oczekiwaniu na wodny tramwaj zaszedłem do weneckiego kościoła jezuitów na Cannaregio. Widziałem tego i w poprzednich dniach (dopiero co spędziłem dwa kolejne wieczory w Prado) wiele świetnej sztuki, ale i tak od razu poczułem znakomitość wiszącego w bocznej kaplicy przedstawienia męczeństwa św. Wawrzyńca. Czy takie wrażenie zrobiła na mnie przemyślana kompozycja, czy zaznaczenie przez artysty boskiej obecności pod postacią światła na nocnym niebie, czy delikatne rozświetlenie przez to światło pogrążonego w ciemnościach rzymskiego gmachu? Nie wiem, ale to niewątpliwie było dzieło geniusza - i, rzeczywiście, na rozpalonej kracie dało się przeczytać: "Titianus Vecelius". Willmann namalował obraz podobny (znowu silna inspiracja...), ale oglądając go i w kościele na warszawskiej Woli, i na wrocławskiej wystawie odczucia spotkania z wielkością niestety nie miałem. Niestety, Willmann nie był geniuszem.

Michael Willmann, "Święty Augustyn" (detal)

Wrocławska wystawa jest rzeczywiście kamieniem milowym na naszej drodze do poznania sztuki Michaela Willmanna. Jednak w moim przypadku nie jest to kamień milowy w tym sensie, jakiego mogliby oczekiwać twórcy wystawy. Ja rozstałem się ze swoim Willmannem wyobrażonym, czekającym na odkrycie Rembrandtem śląskich klasztorów. Został Willmann ciekawy i godny poznania, ale jednak będący twórcą typowym dla swej epoki, który znalazł dla siebie miejsce w jej ramach i dobrowolnie zrezygnował z szukania poza nimi. Niestety, takiego Willmanna nie sposób wprowadzać do panteonu największych artystów tego świata.

Zresztą, sprawdźcie sami. Wystawę "Willmann. Opus magnum" można oglądać we wrocławskim Pawilonie Czterech Kopuł do 4 października.

1 - Sarzyński Piotr, "Śląski Rembrandt", w: Polityka z 26.1.2020 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz