poniedziałek, 11 czerwca 2018

Gdzie zjeść?

Wielkimi krokami idzie sezon urlopowy. Ta okoliczność połączona z upałami przypomniała mi archiwalny tekst, którzy przedrukowałem kiedyś na łamach mojego poprzedniego blogu. A więc: "Gdzie zjeść?" Felieton ukazał się w "Kurierze Warszawskim" 23. czerwca 1938 roku. Jego autorem był ukrywający się pod pseudonimem Jim Poker Julian Ginsbert, dziennikarz i marynista.


Gdzie zjeść?
(Z bolączek podstołecznych)

Pewien dowcipny pisarz francuski ubiegłego stulecia, opisując niedzielne wyprawy paryżan do Robinson, St. Cloud czy Nogent sur Marne, zauważył dowcipnie: restauracje i oberże okolic Paryża różnią się od siebie tym, że w tych drugich goście muszą się często drapać, w pierwszych natomiast nie potrzebują tego czynić, bo są i tak żywcem obdzierani ze skóry.

To samo możnaby dziś powiedzieć o okolicach Warszawy, z tą tylko różnicą, że w owych oberżach podparyskich można było bądź co bądź smacznie i tanio zjeść, podczas gdy w podwarszawskich...

Ale oddajemy głos Czytelnikowi:

Każdej wolnej niedzieli, jako człowiek "zmotoryzowany ku pożytkowi państwa i społeczeństwa" staram się po całotygodniowej pracy wyjechać za miasto. Spędzić kilka godzin nie w dusznym lokalu, nie na kartach, czy w dancingu śródmiejskim, ale na świeżym powietrzu. Cóż z tego, kiedy te wyprawy w podwarszawskie "nieznane", naprawdę przypominają trochę podróż księcia Borghèse przez Chiny w roku 1906-ym, albo wyprawę Boerów do Afryki... Człowiek nieprzewidujący narażony jest w nich na tysiączne niespodzianki, z których bodajże najprzykrzejszą są trudności aprowizacyjne.

Przyjeżdżamy do jednej z miejscowości w promieniu 30 km. od Warszawy. Zwiedzamy malowniczo położony, pełen uroku przeszłości zamek książąt Mazowieckich. Napawamy oczy piękną panoramą. No i mając dosyć wrażeń "dla duszy", zaczynamy myśleć o grzesznym cielsku. Oto i jedyna, maleńka restauracyjka.

- Można dostać obiad? - pytamy. - O nie, - brzmi zdziwiona odpowiedź. - To może zsiadłe mleko? - Nima. - Albo jajka? - Tyż nima. - Przecież pan ma kury? (tu w odpowiedzi nienawistne spojrzenie) - Jak mówię, że nima, to nima. - A co jest? - Może być wódka, piwo, kiełbasa sucha. - A może jest lemoniada?  - Była, ale wyszła. - A może kurczęta? - Jeszcze czego!

Wracamy głodni. Następnej niedzieli, nauczeni doświadczeniem, zwracamy wóz nasz nie w stronę zabytków historycznych, ale ku modnemu osiedlu podmiejskiemu, połączonemu ze stolicą nowoczesną linią elektrycznej kolei dojazdowej. Tam nawet jest kasyno i dancing, - powiada mój towarzysz, - więc chyba nie trafimy na stosunki z epoki... książąt Mazowieckich.

Przyjeżdżamy, rozsiadamy się. Otacza nas arcyuprzejma usługa. Tym uprzejmiejsza zresztą, że poza nami jest tylko dwuch [tak] starszych panów z dwiema mocno umalowanymi paniami. Nasze żądanie obiadu spotyka się wprost z entuzjazmem...

Cóż jednak z tego entuzjazmu, skoro z całego menu, jedynie... ogórek okazuje się godny spożycia. Rzodkiewki są sparciałe, barszcz składa się z octu i żelatyny, mięso jest twarde i smażone na starym szmalcu. Z deseru rezygnujemy - kompot z czereśni kosztuje półtora złotego. Zresztą ceny innych potraw są współmierne: kalafior (miniaturowa porcja) dwa złote, sałatka z pomidorów 1,75. W sumie obiad z dwóch dań (bez deseru) i pół butelki piwa - pięć złotych!

[Tu potrzebna jest, oczywiście, skala. Robotnik w 1938 roku mógł się cieszyć, jeżeli jego pensja przekraczała 100 złotych miesięcznie]

Wysokość cen tłomaczą nam małą frekwencja. Niestety - sądzimy odwrotnie: mała frekwencja spowodowana jest wysokością cen i złym gatunkiem potraw.

Trzeciej niedzieli pojechaliśmy do uroczo i ustronnie położonego w lesie pensjonatu. Tam dostaliśmy rzeczywiście kurczęta, ale zamordowano je snać w stanie embrionalnym, bo trzeba było na nie patrzeć przez mikroskop. A potem na deser - s ł o n e lody, które były niczym, wobec... słonej ceny, jaką musieliśmy zapłacić za tę miniaturę posiłku.

Czwartej niedzieli pojechaliśmy do ludnej i malowniczej miejscowości, położonej przy zbiegu Wisły, Bugu i Narwi. Tam przez godzinę daremnie szukaliśmy dobrych ludzi, którzyby nas nakarmili. Wszędzie częstowano nas znów wódką, piwem, suchą kiełbasą i... szprotkami. To też ocalenie znaleźliśmy dopiero w gościnnym Zegrzynku.

X

Mój przyjaciel daje sobie już znakomicie radę. Zabiera ze stolicy wiktuały na zimno i herbatę lub kawę w termosie. Z tym pewny jest przynajmniej, że się nie struje i nie umrze z głodu pod bokiem milionowego miasta. I że go nikt nie obedrze żywcem ze skóry.

A swoją drogą, temu, kto w jakiejś niedalekiej miejscowości podmiejskiej założy na świeżym powietrzu po europejsku zorganizowaną, czystą, schludną restauracyjkę, o smacznej kuchni i cenach przystosowanych do poziomu przeciętnego obywatela - nawet bez dancingu, radia i gabinetów, gwarantujemy powodzenie.

Jim Poker.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz