Ciągnie się ta relacja, przyznaję (która się u mnie nie ciągnie...), ale czyż to nie miło popatrzeć sobie na lipcowe górskie zdjęcia w środku ponurej zimy? Pytanie jest retoryczne, ale jeżeli miło, to zapraszam na kolejny odcinek opowiastki o spacerze z północnych kresów Węgier do Piwnicznej.
Obrazek jest ze wschodnich stoków Czergowa, czyli Gór Czerchowskich, co by się tak ładnie galeria otwierała. Potem będzie jeszcze raz. A teraz wróćmy do Preszowa, co by móc z niego wyjść.
Preszów już Wam pokazywałem, więc teraz tylko obrazek zobaczony na przedmieściach.
Zaraz na północ od Preszowa jest pasmo Strážy, czyli - chyba - część Gór Czerchowskich. Żeby nie iść za długo drogą poszedłem przez preszowskie przedmieścia, a potem polną drogą między wzgórzami. Łąki, widok na zamek szaryski, budowa autostrady, bardzo pięknie.
Autostradę - a dokładniej, jak teraz patrzę, ekspresówkę z Vyšnego Komárnika k/Barwinka przez Preszów, Koszyce, do węgierskiej granicy - udało się na szczęście obejść górą, bo to tylko taki krótki kawałek między dwoma tunelami. To kiedyś będzie część Via Carpatia.
A chwilę później z pewnym takim wzruszeniem wszedłem na najważniejszy słowacki szlak, czyli Szlak Bohaterów SNP. Ja go nigdy w całości nie przejdę, bo nie lubię ludzi, a tak trzeba w kółko widzieć tych samych. Ale różne kawałki tu i tam spotykam, więc zawsze jest mi miło na Cestę Hrdinov wleźć. Pamiętacie może moje zaskoczenie w 2017 roku, jak wszedłem na zupełnej równinie na Główny Szlak Sudecki? To było tutaj, na końcu wpisu.
Czerwony szlak wspiął się na niewysokie może, ale bardzo malownicze zbocza Łysej Straży (Lysá Stráž). Patrzcie, jakie tam ładne Pieniny jakieś takie. Jak pouczył mnie opis tamtejszego rezerwatu, to andezytowe szczyty na wschodzie pasma Strážy. Gdzieś tam jest zamek kapuszański, który też kiedyś powinienem zobaczyć.
A to widok na północny zachód, na Czerchów.
Łiiii! Przede mną jeszcze zejście do Terňej, i stamtąd w górę.
Nie twierdzę, że w tamtych okolicach kradną, ale sygnalizacja na wszelki wypadek stała w klatce.
Taki bardzo ciekawy krzyż przydrożny stoi sobie na drodze do Terňej. No, krzyż jak krzyż, ale napis na nim. "Jozsef", "zsena", pamiątki z czasów kiedy większość piśmiennych Słowaków była mniej lub bardziej zmadziaryzowana. Dzisiaj by było "Jozef" i "manželka", albo, gdyby ktoś się trzymał oryginalnie zapisanego słowa, to byłoby zapisane "žena". Choć to bardziej "kobieta", niż "żona". Ten wschodni słowacki do dzisiaj się mocno różni od zachodniego, więc to nic dziwnego.
A, przy okazji. Jacek, który mnie zmobilizował do dokończenia tego cyklu pokazał mi to złoto: "Słowacja według żylinianina".
Nepomuków na Słowacji nie ma tak dużo, jak w Czechach czy na Śląsku (czyli też w Czechach), ale też sporo jest. Ten akurat za kratką.
W Terňej liczyłem na obiad - to "liczyłem na obiad" to w ogóle motto wyjazdu było - ale nic z tego nie wyszło, więc następny podany przez kogoś posiłek miałem dopiero na kolacji w Muszynie. Obejrzałem sobie za to kościół o średniowiecznych murach i XVII-wieczny kasztel. Pod nowym dachem, ale poza tym pusty...
...oraz taki oto dom kultury, wyglądający nieco jak remiza strażacka. Ogólnie raczej martwo, może nie aż tak bardzo, jak wśród romskich wsi wokół Koszyc, ale nadal jakoś tak sobie.
Siedzieć tam dłużej nie było co, zwłaszcza że żule na skwerku nie dawały mi spokoju, więc sobie poszedłem.
Na stoki Czerchowa poprowadziła mnie lokalna szosa do przysiółka Hradisko, którą biegł cały czas Szlak Bohaterów SNP. A tam w głębi są Góry Slańsko-Tokajskie.
O, tu też są. Tam gdzieś na osi szosy jest Šimonka. Jak teraz patrzę na to zdjęcie to nabieram przekonania, że ja się koniecznie muszę jeszcze raz wybrać w Góry Tokajsko-Slańskie, tym razem przez całość, aż do Tokaju.
A na osi tej drogi Czerchów. To nie są jakieś sławne góry, i nie są też bardzo turystyczne. Nie są ani są zbyt wysokie (do 1157 metrów), ani zbyt rozległe (tak z 15 kilometrów na jednej osi, i pod 30 kilometrów na drugiej). Słowacy mają takich średnich gór całe mnóstwo. Tutejsza bezludność jest jednak dziwna, bo wszędzie dokoła są ludne wsie, a do tego tu nigdy nie było wielkich przesiedleń ludności, jak w naszych wschodniejszych Beskidach. Tak czy owak, fajne góry na niezbyt wyczynową wycieczkę bez tłoku. A jednocześnie nie aż tak bardzo bez tłoku, że jak się zaginie w lecie, to znajdą ciało dopiero na wiosnę.
Po drodze była jeszcze osada Hradisko, takie górskie letnisko - podobno tam był jakiś zamek naprawdę, jak nazwa wskazuje - i na tym się droga skończyła. Potem była ścieżka ciągnąca się przez długie, i bardzo malownicze hale.
Po drodze było też piękne drzewo...
...a pod drzewem ławeczka. Bym sobie jeszcze tam kiedyś posiedział. Przepiękna hala.
Z drugiej strony, czemu tam nie ma wieży widokowej? Co to za punkt widokowy bez wieży widokowej?
Jak teraz przeglądam zdjęcia z tego odcinka wycieczki, to uderza mnie, jak było zielono na tych południowych stokach, a jak już żółto na halach w głębi pasma. Pewnie coś z wodą, bo różnice wysokości nie były chyba aż tak duże.
Ale, żeby nie było zbyt pogodnie, to w tej samej okolicy w lipcu 2015 rozbił się wojskowy śmigłowiec. "W tym miejscu w dniu 28.7.2015 tragicznie zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych kpt. inż. Richard Sépi. Cześć jego pamięci!" W górach jest w sumie całkiem dużo miejsc lotniczych i śmigłowcowych katastrof: Polica, Olczyska, a tu we Włoszech Palanzone.
Zaraz za pomnikiem zaczął się las, i aż do drugiego końca gór było mniej więcej pół lasu, a pół hal. Ale o tym już następnym razem. Do usłyszenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz