A dziś, moi drodzy Państwo, wybierzemy się do południowego bieguna Szwajcarii. To znaczy, oczywiście, wybraliśmy się tam jakiś czas temu, wczesną wiosną, ale dziś się będziecie mogli wybrać i Wy.
Tyle biegunów przegapiłem w czasie swoich wycieczek, że, jakby napisał Gall Anonim, "długo byłoby o tym mówić". W 2017 roku byłem o krok od północnego bieguna Czech, i nie poszedłem; w 2018 roku od wschodniego bieguna Francji, i nie poszedłem; w 2019 roku myślałem, że jestem na zachodnim biegunie Czech, i się pomyliłem. Ja w końcu nigdy nie mówiłem, że jestem bardzo mądry. Ale na południowym krańcu Szwajcarii byłem!
O, popatrzcie. To jest północ Włoch i południe Szwajcarii. Widać Mediolan, widać jeziora, widać Alpy, i widać żółtą kreskę. Ta żółta kreska to jest granica włosko-szwajcarska. Wysunięta daleko na południe część to kanton Ticino. A tam, gdzie żółta kreska sięga najdalej w dół, pod samo Como, tam jest południowy biegun Szwajcarii.
Tak to wygląda w detalu. W czasie toczonych pięćset lat temu wojen dziarskim pra-Szwajcarom udało się zabrać mediolańczykom Mendrisio, i tak już zostało. Granica oparła się tutaj o pasemko Spina Verde, taki sympatyczny ciąg wzgórz dobrze znany turystom odwiedzającym Como. No, przynajmniej tym, którzy się trochę rozglądają, a nie tylko robią zdjęcia na insta. W każdym razie, pra-Szwajcarzy zajęli, i tak już zostało do dzisiaj.
Na naszą imponującą, kubusiopuchatkową wyprawę wyszliśmy z Parè, dokąd można łatwo dojechać z Como autobusem. Stąd w górę dolinką, podobną bardzo do tej, w której kilka kilometrów dalej na zachód są źródła Lury.
A oto, tuż obok, granica. Ze Szwajcarią jest tak dziwnie, że nie jest, rzecz jasna, w Unii, ale jest w Schengen. To znaczy, że ruch przez granicę odbywa się swobodnie. Niby tak, ale jednak nie. Kiedy pierwszy raz poszedłem sobie na spacer z Como do Chiasso, to okazało się, że trzeba przejść przez budynek graniczny, a co któryś samochód był nawet zatrzymywany do kontroli. Tak samo jest, gdy jedzie się tamtędy autostradą. Więc to takie Schengen, ale jednak na szwajcarskich zasadach. A mówię o tym dlatego, że proszę: granica jest zagrodzona wysokim, metalowym ogrodzeniem. W którym jest jednak przejście, takie całkiem normalne. Przypuszczam, że Szwajcarzy wolą dmuchać na zimne, i jakby coś się przydarzyło, to mogą tę granicę bardzo łatwo uszczelnić.
A oto i on, południowy biegun Szwajcarii! Wzruszenie sięgnęło zenitu; wywiadów udzielamy po umówieniu; flagi nie wbiliśmy, bo zapomnieliśmy zabrać. Z pozostałych trzech biegunów mogę spróbować odwiedzić jeszcze dwa: zachodni, nad Rodanem, koło Genewy, i północny, koło Szafuzy. Wschodni jest na Piz Chavalatsch w paśmie Ortler, i raczej tam nie dotrę nigdy. Napis na znaku tylko po włosku, bo Ticino jest wyłącznie włoskojęzyczne, a każdy kanton rządzi się bardzo po swojemu.
Kojarzycie te wszystkie koszmarne drewniane rzeźby, które są teraz obowiązkowym punktem każdego remontowanego w Polsce zamku? No, to Szwajcarzy też takie mają. To jest, imaginujcie sobie, Helwecja, taka szwajcarska Marianna. Według informacji na tablicy powinno być jeszcze jabłko ze strzałą, wiecie, to od Wilhelma Tella, ale już nie było. Na miejscu jest stół piknikowy, że tak uzupełnię.
Żeby nie wracać tą samą drogą, postanowilismy pójść do Chiasso, i zażyć trochę szwajcarskiej dolce vity. Chwilę od bieguna ogrodzenie graniczne zaczyna już wyglądać tak, nieco bardziej symbolicznie.
A jeszcze kawałek dalej wyszliśmy na winnice. Ticino, jak głosi Wikipedia, to najbardziej słoneczny kanton Szwajcarii, i ma ponad 1/3 godzin słońca więcej niż Zurych. A do tego, z innego wątku, jest jedynym kantonem położonym całkiem po południowej stronie Alp. Dzisiaj są dobre drogi i tunele kolejowe, ale jak oni wcześniej ogarniali takie państwo, jak posłowie do parlamentu musieli jechać przez przełęcz Św. Gotarda, ponad 2100 metrów nad poziomem morza? To trochę tak, jakby do Polski należał Ważec pod Tatrami. Poprad nie, Mikulasz nie, ale Ważec tak. Popatrzcie sobie na mapę, jakby to dziwnie było. A tak właśnie do Szwajcarii jest doklejone Ticino.
Winnica może nie bardzo wysoko, ale jednak widoki ładne. Tutaj na zachód, w stronę pasma Campo dei Fiori.
Potem kawałek bukowym lasem...
...kawałek przez miasteczko Pedrinate, i w dół, do Chiasso. Po prawej Bisbino, a po lewej Generoso, z wierzchołkiem jeszcze w śniegu (zdjęcia są z marca).
Któż to się tam wychyla zza Bisbino? To przecież San Primo, tyle razy już odwiedzony przez nas szczyt w Triangolo Lariano. To czego nie widać, a jest w tej głębokiej dolinie po prawej stronie, to jezioro Como.
A oto Chiasso. Miasto to głównie wielki węzeł kolejowy, coś na kształt "suchego portu", jak w Siemianówce na przykład. Nie znam statystyk, ale to na pewno jedno z najważniejszych miejsc na komunikacyjnej mapie szwajcarskich granic. Jeżdżą tędy międzynarodowe pociągi z Mediolanu do Genewy i Zurychu, a także masa ruchu regionalnego i towarowego. Jak się przyjrzycie, to zobaczycie jadący z Mediolanu do Locarno albo Bellinzony pociąg TiLo, czyli wspólnego, samorządowego przewoźnika powołanego przez kanton Ticino i region Lombardia. Biegnie tędy też bardzo ruchliwa autostrada.
Wszystko oczywiście widocznie droższe niż w sąsiednim Como, ale jak mogliśmy odmówić sobie odrobiny luksusu. To jest ta zapowiedziana dolce vita.
O, jeszcze jedna Helwecja.
Chiasso nie poleca się raczej na romantyczny spacer, ale ma nawet taki miły deptak, biegnący w stronę przejścia granicznego.
Które mieści się w całkiem eleganckich, modernistycznych gmachach. To oczywiście przejście lokalne, autostradowe jest ciut dalej stąd.
I, jak to bywa z granicami, zawsze jest strona ładniejsza, i ta brzydsza, obklejona reklamami, tanimi papierosami, sex shopami, i innymi granicznymi atrakcjami. Tym razem to jest ta włoska strona, należąca już do Como. Do centrum można dojechać autobusem linii 1.
Tak oto zakończyła się nasza wyprawa do południowego bieguna Szwajcarii. Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz