środa, 31 maja 2023

Wschody słońca, cz. 53. Monte Tremezzo, cz. 2

Pierwszą część tego galerioartykułu skończyliśmy na biwaku, który rozbiłem sobie w środku nocy na siodle między Monte Crocione a szczytem Tremezzo. Biwak był bardzo przyjemny, ale w nocy zgodnie z prognozą zaczęło padać - jasny znak, że cudów po wschodzie słońca się cudów spodziewać nie należy. Wiało też tak, że po nocy poprawiałem sobie tropik. Jednym słowem, bardzo przyjemnie.


Ale. Przecież wschód słońca nie musi być idealnie widowiskowy, żeby był piękny, więc koło piątej wstałem, zwinąłem się, i wyszedłem na odległy o kilkanaście minut szczyt Tremezzo. Z jego 1700 metrami to obecnie najwyższy szczyt włoskich Prealp (Alp-Beskidów), na jakim byłem. Widoczność była mniej-więcej taka, jak na poprzednich alpejskich wschodach słońca. Nie było mgły i widać było nawet całkiem odległe szczyty, ale horyzont zasnuwały chmury, i o samym wschodzie słońca nie mogło być mowy. Na zdjęciu powyżej widać pobliskie Crocione, a w głębi po prawej stronie Legnone (2619 metrów).


Tak samo jak z Monte San Primo, najciekawszy był widok na północ, wzdłuż osi jeziora Como. To też oś przecinająca umownie całe Alpy, bo gdzieś tam, wśród szczytów jest przełęcz Splügen, dzieląca Alpy na Zachodnie (po lewej) i Wschodnie (po prawej). W amfiteatrze utworzonym przez masywy górujące nad Como widać szereg szczytów, przede wszystkim należących do pasm Platty i Bregalii. Część z najwyższych szczytów, jak Cengalo, była już zasłonięta chmurami.


Wschód słońca pomalował co prawda niebo na jasne odcienie, ale samego słońca nie było. Gdyby się pojawiło, to w tej eleganckiej ramie tworzonej przez Pizzo dei Tre Signori (po lewej) i Grignę (po prawej). Reflektor wschodu swoje jednak robi, nawet zamglony, więc dowiedziałem się tego dnia o istnieniu Corno Branchino - tego szczytu na samym środku, "w dołku" - choć ma 2032 metry.


Ku zachodowi miałem nadzieję dostrzec Monte Rosę, ale aż tak dobrze nie było. Ostrości wystarczało na wyznaczający moją sobotnią trasę, opadający stopniowo na południe grzbiet Tremezzo, i niektóre szczyty położone dalej ku zachodowi, ponad jeziorem Lugano.


Korzystając z okazji obejrzałem sobie też masyw Pizzo di Gino, najwyższy w całych Prealpach Luganeńskich. Skoro dość konsekwentnie przesuwam się swoimi wycieczkami przez kolejne masywy i szczyty nad brzegami Como, to prawdopodobnie będzie miejsce jednej z kolejnych wycieczek, a jednocześnie pierwsza okazja do wyjścia z wysokości beskidzkich na te już tatrzańskie. Pizzo di Gino - wyraźnie najwyższy szczyt w środkowej części zdjęcia - ma 2245 metrów, czyli mniej-więcej tyle, co zachodniotatrzańska Bystra. Pasmo Gino przyciąga wzrok swoją równością: to długi na kilkanaście kilometrów boczny grzbiet, a jego szczyty trzymają się cały czas elegancko na wysokości 2000-2200 metrów.


Dodam, że na szczycie Tremezzo jest posążek Matki Bożej. Podobno.


No, to jeszcze jedna naiwna próba zobaczenia słońca - tym razem pięknie podświetlającego chmury za Pizzo di Tre Signori - i zacząłem schodzić.


Skoro już poświęciłem tej wycieczce osobny wpis tutaj, to pokażę Wam jeszcze co nieco z dalszego ciągu. Poza nocną drogą na szczyt, biwakiem i kawałkiem wschodu słońca najciekawsze było odwiedzenie kolejnego kawałka Linii Cadorny. Wspomniałem o niej w poprzedniej części, więc to jakby kontynuacja. Na grzbiecie między Tremezzo a Galbigą (w głębi po lewej) zbudowano stanowiska ogniowe dla czterech ciężkich moździerzy, mających zamknąć przed armią szwajcarską (!) dolinę między Lugano a Menaggio, jedno z najwygodniejszych połączeń tej części Szwajcarii z Lombardią.


Po co - nie wiem. Musiało kosztować dużo, i pieniędzy, i roboty.


W chmurnej, i momentami deszczowej pogodzie poszedłem sobie dalej wzdłuż grzbietu Tremezzo, korzystając z wygodnej drogi (też zbudowanej przez włoskie wojsko). Po drodze jest schronisko, ale nie zatrzymywałem się. 



Mniej więcej z tego samego miejsca zrobiłem jeszcze to zdjęcie Tremezzo. Widać i szczyt, i umocnienia Linii Cadorny, i charakterystyczny, widoczny z bardzo daleka płat lasu.


Na położonej po sąsiedzku Galbidze (1691 metrów) jest plenerowa kaplica. Kultowe zajmowanie szczytów gór jest tu mniej-więcej tak samo powszechne, jak w Polsce. Ładnie to ilustruje tezy École des Annales o "długim trwaniu": kręgi kamienne, chramy na szczytach, tradycja silniejsza od rzekomego, chrześcijańskiego monoteizmu.


 Z góry ładnie było widać jezioro Lugano. Tak się złożyło, że widziałem je wtedy dopiero po raz pierwszy.


W drugą stronę widać Como, i masyw San Primo (na środku).


To jest, zdaje się, najbardziej słoneczny widok gór z tego dnia. Na środku Legnone.


Podchodzenie półtora kilometra to jedno, zejście to drugie. Szczególnie, gdy nad samo jezioro rzadko sprowadzają miękkie leśne ścieżki, a raczej strome, betonowe drogi. Z Tremezzo sporo udało mi się zejść tą wojskową drogą, która zbyt stroma, na szczęście, nie była.


Oczywiście, nie mogło zabraknąć paru ładnych kwiatków. To jest gencjana alpejska (Gentiana alpina).


A to któraś z krzyżownic, chyba nie mająca polskiej nazwy (Polygaloides chamaebuxus?). Przydałby się Paszczak, on by oznaczył.


Na ok. 1500 metrach wysokości droga zagłębiła się już w las, ale od czasu do czasu na halach, czy w przysiółkach otwierały się widoki. Choćby ten na Grignę, wyrastającą ponad morze chmur.


Albo ten, już prawie z dołu, na wschodnią część masywu Tremezzo. Ciemne pole lasu jest nieco schowane, ale jest tam, po lewej stronie.


I cóż: parę godzin męczącego schodzenia później byłem z powrotem nad jeziorem Como. 


Korzystając z okazji zszedłem do Ossuccio, gdzie jest kolejne z wpisanych na Listę UNESCO lombardzkich sanktuariów. Pokazywałem Wam kiedyś to ponad Varese.


Como drift! Czyli czas do domu. Do usłyszenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz