poniedziałek, 15 listopada 2021

Jeszcze sławetniejsza wyprawa wzdłuż drugiej Smródki. Cz. 11, to jest Chopin, wąwozy i koniec

Niby na koniec tej wyprawy czekaliśmy - a jednak jakoś tak smutno, gdy wreszcie dotarliśmy... Ale po końcu drogi zostaje jeszcze dokończenie relacji z naszej Jeszcze Sławetniejszej Wyprawy, a potem wspomnienia - i może jakaś kontynuacja, kto wie? Więc nie smućmy się i ruszajmy!

W poprzednim odcinku dotarliśmy do Strzyżewa. Zaczęło tam się robić bardzo chopinowsko - i tak będzie przez kolejne kilometry. W końcu zbliżamy się do Żelazowej Woli!

W cieniu tych wierzb z poprzedniego zdjęcia, w pobliżu Strzyżewa do Utraty uchodzi niewielka, chyba bezimienna rzeczka. Wokół, na nadutrackiej łące widać pamiątki z czasów, gdy Utrata była dziką, meandrującą sobie swobodnie rzeką. Tu podłużna góreczka, tam podłużny dołek, tu bardziej mokro, tam bardziej sucho.

W Strzyżewie jest dwór. Bardzo duży, wręcz podejrzanie duży - ale jednak wpisany do rejestru zabytków jako budowla z 1. połowy XIX wieku. Na stronie obiektu (tutaj) można przeczytać, że jest to obiekt XVIII-wieczny, podniesiony współcześnie z ruiny. Ile jest w nim budowli zabytkowej, nie wiem - ale i tak wygląda w krajobrazie bardzo urokliwie. Czego nie można powiedzieć o większości zabudowy okolicznych wsi.


Dwór wyrasta, oczywiście, nad Utratą, która tak sobie pięknie płynie po swojej dolinie.


Ale że jesteśmy w Polsce, w jedną stronę jest pięknie, a w drugą stronę jest kupa gruzu. Bycie miłośnikiem krajobrazu w Polsce to pasja dość masochistyczna.


Za Strzyżewem, w Szczytnie, przeprawiliśmy się na lewy, południowy brzeg Utraty.


I tu są liczne pamiątki z przedregulacyjnych czasów: starorzecza i wkopane w nie, zdziczałe stawy, okolone łukami skarp.


Krzyż nadutracki.


Ale, żeby nie było zbyt poważnie: ponad skrzyżowaniem w Nowych Mostkach dokonano powieszenia myszy komputerowej. Treść aktu oskarżenia pozostaje nieznana.


Gdy prawie rok temu publikowałem pierwsze części tej relacji, mój beskidzki kolega napisał, że z Utratą kojarzy smród unoszący się nad parkiem w Żelazowej Woli. To się, na szczęście, zmieniło. Utrata, jak większość rzek polskich poprawiła swoją czystość. Trochę w tym naszej zasługi - pobudowano bardzo wiele oczyszczalni ścieków - trochę zrobiło się samo, bo mnóstwo trucicielskiego przemysłu upadło, a rzeki zostawione samym sobie się szybko same oczyszczają. Tak czy owak, dziś nad Żelazową Wolą nie śmierdzi.


Do parku nie wchodziliśmy, zatrzymaliśmy się za to na kawę - bardzo niedobrą. 


Dzień był krótki. Kiedy zaczynaliśmy ten marsz w Pawłowicach nie było do końca jasne, czy tego dnia dotrzemy już do celu, czy też trzeba będzie wyruszyć jeszcze raz. Ale kiedy się okazało, że damy radę, postanowiliśmy iść choćby po zmierzchu - byle do upragnionego celu.


Skoro robiło się ciemniej, to i zdjęcia są słabsze. Ale nie szkodzi - niech oddają w pełni nastrój chłodnego wieczoru! Po kawie w Żelazowej Woli wróciliśmy na lewy brzeg Utraty. Okazało się, że właśnie tu, prawie u swojego kresu Utrata wyrzeźbiła naprawdę solidną, wysoką najpierw na 6, potem na 8, wreszcie nawet na 12 metrów skarpę. Do tego skarpę całkiem urwistą!


Tego, że nasza rzeczna bohaterka będzie nam gdziekolwiek na trasie niknąć w dole urwiska - nie spodziewałem się!


Tu i tam skarpę rozcinały wąwozy.


Tymczasem w ostatnich promieniach słońca dotarliśmy do pierwszych domów Sochaczewa. Do celu zostały niecałe trzy kilometry.


Tak Utrata wpływająca do Sochaczewa wygląda z mostu ulicy Młynarskiej.


Nazwa, oczywiście, nieprzypadkowa.


Choć młyn już nie działa, a młynówka nie płynie, jaz pod mostem piętrzy rzekę, która spadając w dół pieni się i wiruje. I pędzi do ujścia...


Jeszcze kawałek ulicą Chopina, jeszcze przejście przez tory kolei wąskotorowej... W prawie już zupełnych ciemnościach zeszliśmy z ulicy i ścieżką wśród łąki dotarliśmy do ujścia Utraty do Bzury. Wraz z Bzurą wody Utraty, szemrząc, płyną do Wisły, a wraz z Wisłą - do Bałtyku.

* * * 

Na naszą wyprawę złożyło się sześć solidnych odcinków marszowych: 30 grudnia (zeszłego roku), 11 stycznia, 6 marca, 24 kwietnia, 27 czerwca i wreszcie 31 października. W każdym odcinku brałem udział ja i kolega przewodnik, pruszkowianin Jacek Duda. Od połowy drugiego odcinka towarzyszyła nam też Kasia Solska Duda i najmłodszy z wyprawowiczów, Wojtek. Serdeczne dzięki! Była to wyprawa cudownie pozbawiona sensu, i myślę, że mamy powody do podobnie bezsensownej dumy. A jeżeli zainspirowani ruszycie na własną wyprawę wzdłuż własnych sąsiedzkich rzek - to duma nasza będzie jeszcze większa. I może nawet ciut bardziej sensowna.

A więc: do zobaczenia na i górskim, i nadrzecznym szlaku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz