piątek, 13 września 2024

Obrazki lipcowe, część trzecia (od węgierskiej granicy po Šimonkę)

W Lombardii nie pada aż tak bardzo, jak w Polsce - trzymajcie się! - ale jednak pada. A że półtora miesiąca temu, w górach wschodniej Słowacji nie padało, nawet aż za bardzo, to przeglądanie wakacyjnych zdjęć jest dużo milszym zajęciem, niż patrzenie za okno. Ruszajmy więc w dalszą drogą przez Góry Tokajsko-Slańskie. W tym odcinku: czołgi, slumsy, opale, no i, last but not least, herb z golasem.


Takim pięknym widokiem przywitała mnie Słowacja. Przy granicy z Węgrami rozciągała się malownicza, ukwiecona łąka o wdzięcznej nazwie Vlašská lúka, czyli Łąka Wołoska. Fajne przypomnienie o kolonizacji wołoskiej, i roli tej kolonizacji w zagospodarowaniu gór. O tyle to ciekawe, że te moje wakacyjne góry to takie bardzo niewysokie były, ale jak widać i tu sposoby górskiego gospodarowania przynieśli ze sobą przybysze z Bałkanów.


Góry te same, co na Węgrzech. Łagodne, niewysokie, idealne dla rowerzystów. Trochę śladów gospodarki leśnej, ale ogólnie, to mimo małych rozmiarów bezludne.


Późnym popołudniem doszedłem na przełęcz Slańską. To jedno z wyraźnych, łatwych przejść w rozciągniętym z północy na południe grzbiecie Gór Tokajsko-Slańskich. Nic dziwnego, że ponad miasteczkiem u stóp przełęcz wznosi się zamek, co to tego przejścia niegdyś bronił.


Zanim o zamku, parę obrazków ze Slańca. Pomnik żołnierzy radzieckich, wystawiony jeszcze we wrześniu 1945 roku. Z wyzwalaniem Słowacji przez Armię Radziecką to było tak, że nie wszyscy się cieszyli tak samo. Prawie wszyscy Słowacy mieli dość niemieckiej okupacji, ale przecież przed niemiecką okupacją (trwającą raptem od sierpnia 1944 roku) było Państwo Słowackie, które większość Słowaków popierało i uważało za swoje. No, ale na szczęście dla siebie Słowacy zrobili Słowackie Powstanie Narodowe, i takim to wybornym posunięciem - jakby to powiedział feldkurat z Przemyśla - postawili się po właściwej stronie wojny.


Dom przy głównej ulicy, choć bardzo przebudowany, wyraźnie w duchu prostopadłego domu węgierskiego, z podcieniem.


Lokal rozrywkowy, raczej nieczynny. Zwróćcie uwagę, że zamiast swojskich "piłkarzyków" jest włoskojęzyczne "calcetto". Dowiedziałem się przy tej okazji, że na Słowacji tak się właśnie mówi, choć raczej w formie "kalčeto" albo "kalčeta".


Miałem ambitny plan, żeby tą noc spędzić gdzieś w namiocie. Ale znalazłem tysiąc powodów, żeby tego nie robić, no i jakoś tak głupio było nie zajrzeć do odległych o kilkanaście kilometrów Koszyc. Podjechałem więc na nocleg tamże, pociągiem.


Więc, żeby nie było, jest obrazek koszycki.


Rano wróciłem w to samo miejsce. Obejrzałem sobie zamek w Slańcu, najpierw w dworcowej miniaturze...


...a potem poszedłem do oryginału.


Z zamku nie zostało bardzo wiele, głównie okrągła wieża, i trochę murów. Ale jak to niewiele jest pięknie położone! Zamek wznosi się na stromym wzgórzu na krawędzi górskiego pasma, górując i nad miasteczkiem, i nad przełęczą, i rozległą Równiną Wschodniosłowacką, ciągnącą się tu aż do granicy ukraińskiej.


O, taki to widok. Z prawej strony, na ostatnim planie, widać masyw Nagy Milica/Wielkiego Milicza i jego otoczenie.


Na mapach.cz jest zaznaczone na szczycie zamkowego wzgórza schronisko, czy raczej schron, albo utulnia. Miałem nawet pomysł, żeby tam się przenocować - wzgórze zamkowe nie jest ogrodzone, to generalnie są już mało turystyczne okolice Słowacji - ale brak wody mnie skutecznie zniechęcił. I dobrze, bo się okazało, że to jest raczej domek dla remontujących zamek robotników.


Dzień przebiegł mi pod hasłem wspaniałych, bukowych lasów. Ja się w ogóle w czasie tej wycieczki napatrzyłem na liściaste, dolnoreglowe lasy za wszystkie czasy. 


Leśno-krzaczasty czar przerwał w pewnym momencie huk pociągu. To znaczyło, że doszedłem do kolejnej przełęczy w biegnącym na północ górskim paśmie. Tutaj dla odmiany nie było drogi, tylko linia kolejowa, ta z Koszyc do Slanca i dalej, albo do Słowackiego Nowego Miasta/Sátoraljaújhely, albo do Użhorodu.


Nie mam pojęcia, jak się ta przełęcz nazywa. Ta z poprzedniego dnia, strzeżona przez zamek, nazywała się na szlakowym drogowskazie przełęczą Slańską (Slanské sedlo). A ta, kolejowa, kilka kilometrów dalej na północ, ma na mapach.cz tę samą nazwę. No, to powiedzmy, że jedna jest Południowa, a druga Północna.


Koło torów jakiś posterunek, parę zamkniętych domów, kilka pomnikowych drzew, i tyle. Tym razem miałem przed sobą masyw o bardzo wdzięcznej nazwie Bogota. Na ten dzień nie miałem jakichś bardzo konkretnych planów noclegowych. Chciałem na pewno dojść do przełęczy Dargowskiej, i stamtąd albo zejść w dół, poszukać jakiegoś noclegu, albo rozejrzeć się za dobrym miejscem na biwak gdzieś dalej w górach.


Z wspinającej się w górę drogi mogłem zobaczyć taką piękną panoramę. Stożek nieco z lewej strony to wzgórze zamkowe w Slańcu, a za nim znane Wam już góry na północnym krańcu Węgier.


Trasa była piękna: bukowe lasy, łąki, co jakiś czas zaskakująco rozległe widoki. Ale był też problem: całkiem na poważnie brakowało mi wody! Nawet źródła większych strumieni, do których doprowadzały osobne szlaki (jak na zdjęciu) nie miały w sobie ani kropli wody. Okej, do śmierci z pragnienia daleka droga, ale przyjemne to nie było.


Motylek.


Z ciekawością czekałem na punkt na zboczu Bogoty oznaczony jako "zameczek łowiecki". Nie miałem pojęcia, co to będzie, ale okolica wyglądała na godną arystokratycznych rozrywek: piękny las uzupełniały równie piękne łąki.


No, zameczku jednak nie było, w ramach erzacu było miejsce po zameczku. Miał sobie taki oto dworek mości pan hrabia Stefan Forgacz (czyli, uwaga, baczność: István Miklós Forgách de Ghymes et Gács), i sobie tu polował, pił, i robił pewnie jeszcze parę innych rzeczy. Zameczek - wg tablicy informacyjnej - stał jeszcze w znośnej ruinie w latach 1980-tych, kiedy go wyburzono.


A sam pan hrabia tak lubił to polowanie, picie, i inne rozrywki, że go po śmierci w 1916 roku nieco poniżej pochowano. Nie mam pojęcia, jakie konkretne poglądy miał akurat ten pan hrabia, ale tak biorąc pod uwagę węgiersko-artystokratyczną średnią, to dwa lata temu i tak by pewnie dostał udaru na wiadomość, że to teraz będzie Czechosłowacja.


Wieczorem, mocno już wysuszony (zacząłem wyjadać co bardziej mokre konserwy owocowe i warzywne), dotarłem do przełęczy Dargowskiej.


Czyli kolejnej - trzeciej z kolei na mojej drodze - przełęczy rozcinającej wałek Gór Tokajsko-Slańskich. Na pierwszej była droga lokalna, na drugiej linia kolejowa, a na trzeciej szosa ważna, i do tego pobojowisko. Armia Czerwona mianowicie biła się na tej przełęczy Dargowskiej strasznie (w planach Słowackiego Powstania Narodowego chodziło o to, żeby się o te przełęcze wszystkie bić nie musiała, ale nie pykło). Po wojnie powstało tu duże, i całkiem ładnie zaplanowane miejsce pamięci. Jak byłem mały, to coś w tym stylu było pod Wilgą, gdzie się 1. Armia przeprawiała przez Wisłę. 


Prawdę mówiąc, to najbardziej liczyłem na zaznaczony na mapie bufet, ale był już zamknięty. Tak to już było w czasie tej mojej wycieczki, że na zbyt wiele otwartych lokali nie mogłem liczyć.


Stoi na Dargowie taki oto pomnik w starym, dobrym stylu. U nas już większość zdekomunizowano skutecznie, na Słowacji do niedawna prawie nie było takich pomysłów. Napaść Rosji na Ukrainę sporo tu pozmieniało, i pewnie jeszcze pozmienia.


Jest też muzeum, ale byłem oczywiście za późno, żeby liczyć na zwiedzanie.


Za to w lesie, przez który schodziłem do noclegu - bo na nocleg poniżej przełęczy, a nie w namiocie się wreszcie zdecydowałem - zbudowano takie oto sympatyczne atrapy umocnień.


Jako się rzekło, postanowiłem przespać się pod dachem, w Košickim Klečenovie. Sam kran z wodą był przy upale, i dojmującej suszy wielką atrakcją. A ta fasolowa! Cudowne dziecko słowiańskości i madziarskości. To już poranny widok na tę szosę, co biegnie przez przełęcz Dargowską, a jest częścią europejskiej drogi E50, z francuskiego Brestu do, uwaga, Machaczkały nad Morzem Kaspijskim.


Tego kolejnego dnia postanowiłem zażyć pogórzy, i powędrowałem sobie przez wsie na zachodniej krawędzi Gór Tokajsko-Slańskich. To pragnienie pogórzy trochę wyrosło z pragnienia dosłownego, tego poprzedniego dnia. Miał być dzień spaceru od sklepu do sklepu. Wyszło ciut inaczej, ale o tym później. Na razie kolejny czołg.


Jakiż to był ciekawy dzień! Sporo chodzenia, bo ponad 30 kilometrów, i około 800 metrów podejścia (to głównie na koniec), ale bardzo ciekawego. Na samym początku, w Klečenovie, kościół greckokatolicki. Ten słowacki Kościół greckokatolicki (Kościół katolicki obrządku bizantyjsko-słowackiego) obejmuje wg ostatniego spisu powszechnego 4% obywateli słowackich i, co do zasady, ma podobną historię, co analogiczny Kościół w Polsce. Tzn., że w którymś momencie doszło do unii między jakąś częścią prawosławnych, a papiestwem. Ale są dwie zasadnicze różnice. Po pierwsze, to oczywiście nie była unia brzeska, tylko użhorodzka (1646). A po drugie, i to jest ciekawsze, to w Czechosłowacji nie doszło nigdy do czegoś na kształt Akcji "Wisła". Więc o ile u nas grekokatolicy żyją - poza większymi miastami - głównie na tzw. Ziemiach Odzyskanych (wg naszego ostatniego spisu, 28% polskich grekokatolików żyje w województwie warmińsko-mazurskim, a razem z zachodniopomorskim, lubuskim, i dolnośląskim robi się już 51% [1]), to na Słowacji tam, gdzie historycznie mieszkali, czyli na wschodzie - zwłaszcza północnym wschodzie. Ten greckokatolicki pas Słowacji zaczyna się zaraz za Tatrami, w Osturni, czyli sporo dalej na zachód, niż to było w Polsce.


Tutejszych Żydów natomiast już nie ma od czasu Zagłady. To akurat cmentarz w Niżnej Kamienicy (Nižná Kamenica).


W Kamienicy jest też dawny pałac Forgaczów, obecnie siedziba urzędu gminy. Forgaczowie to taka rodzina, której przedstawicieli się spotyka w każdej epoce wśród ministrów, palatynów, czy ambasadorów. Ciekawa jeszcze o tyle, że mieli w herbie całkiem gołą kobietę. A pałac, no, trochę jak gdzieś nad Bugiem, albo na Ziemiach Zachodnich, raczej zaniedbany.


Żeby mali Słowacy nie zapomnieli, że życie we wschodniej Słowacji nie jest łatwe, przypomina im się o tym od maleńkości. Nawet zabawa jest na własne ryzyko.


A to jeszcze jeden przykład słowacko-węgierskiego domu, tym razem z masywnym skrzydłem od strony ulicy.


A to już obrazek z historii architektury bardziej współczesnej.


Ze wzgórza między Niżną, a Wyżnią Kamienicą mogłem jeszcze raz, chyba już ostatni, spojrzeć sobie na węgierską część Gór Tokajsko-Slańskich.


Krajobrazy bardzo piękne. Jak pisałem już poprzednio, trochę Beskid Niski, trochę Las Czeski. Ale też wyraźna bieda, silnie kontrastującą z bogatą Słowacją "bratysławską". O, tu na przykład takie sobie jeziorko, stawik, wokół jakieś niewielkie daczowisko...


...ale też porzucony, i zrujnowany hotel, czy inny ośrodek wypoczynkowy. To oczywiście tylko jeden obrazek, takie są wszędzie, ale wiecie pewnie, co mam na myśli; ogólne wrażenie jest takie, że raczej kiepsko się wiedzie.


Krok po kroku zbliżyłem się do Herlan. Maleńkiego uzdrowiska, słynącego, uwaga, z...


...gejzeru! No, dobra, to nie jest taki prawdziwy, naturalny i wrzący gejzer. W ramach szukania wód mineralnych - jest tu kilka źródeł, i unosi się nad okolicą przemiły zapach zgniłych jaj - dowiercono się do warstw, do których przesącza się też z głębin dwutlenek węgla. Jeżeli dobrze rozumiem, to raz na najpierw kilka, potem kilkanaście, obecnie jakieś 36 godzin tego dwutlenku węgla jest na tyle dużo, że wszystko tryska okazale w górę.


Kawy ani obiadu nie było.


Widoczek pogórski, malowniczy.


Okej, wspomniałem o moim planie wędrowania od sklepu do sklepu, i o tym, że nie wyszło. Nie wyszło, bo cóż, sklepów po drodze nie było zbyt wiele. Żeby ująć to w jak najbardziej merytoryczne słowa, kilka kolejnych wsi na mojej trasie było zdominowanych przez Romów. I w Rankovcach, i w Kecerovcach, i w Červenicy bieda jest jeszcze wyraźniej widoczna, a do tego wyrosły półdzikie przedmieścia, których widok część z Was pewnie dobrze zna z turystycznych wędrówek. Zdjęć dużo nie robiłem, liczę na zrozumienie. 


A że pewnie nad liczebnoścą mieszkańców półdzikiej osady nikt nie panuje, i mało kto płaci tu jakiekolwiek podatki, to nie ma też, m.in., wywozu śmieci. Te wypełniają więc stertami wąwozy, wykopy i rowy. Z jednej strony współczuję, bo bycie Romem na Słowacji to jest gra na wysokim poziomie trudności. Ale z drugiej strony, czy te ohydne sterty śmierc muszą też wypełniać każdą przestrzeń między samymi domami, kilka kroków od miejsc, gdzie bawią się niezliczone dzieci...?


Jako przerywnik w drodze przez romskie slumsy zobaczyłem trąbę powietrzną, rozwiewającą pył i słomę z rżyska.


Chyba największą miejscowością na mojej trasie były Kecerovce. Rano myślałem, że może tam nawet jakiś obiad zjem, ale po wizycie w poprzednich wsiach już wiedziałem, że nic z tego. Już z daleka było widać rozlane na stokach ponad wsią romskie bieda-przedmieście. Wzbudziłem nawet zainteresowanie lokalnej nastoletniej straży sąsiedzkiej, ale szczęśliwie, jakoś wybrnąłem. Fun fact jest taki, że za tutejszego PRLu planowano właśnie w Kecerovach budowę kolejnej czechosłowackiej elektrowni jądrowej.


Z ciekawostek mogę Wam pokazać tę okropną dzwonnicę, dzięki której się dowiedziałem, że jest w Kecerovcach całkiem znacząca społeczność luterańska (3,5% gminy). A wiadomo to stąd, że ten "Hrad prepevný je Pán Boh náš" to po polsku "Warownym grodem jest nasz Bóg", początek najważniejszej pieśni luterańskiej.


A to kolejny przykład typowego domu w węgierskim/górnowęgierskim stylu, tym razem z malowniczą drewnianą balustradą.


Restauracji oczywiście nie było, było skrzyżowanie sklepu z twierdzą: w dużym wnętrzu lada ustawiona tak, żeby nijak nie dało się do niczego sprzed niej sięgnąć. Za ladą dwie ekspedientki, z których jedna obsługiwała, a druga tak na oko głównie obserwowała klienta. No, nie jest tam pewnie łatwo prowadzić sklep. Równie obronne jak sklep w Kecerovcach są tamtejsze dwa kasztele, czyli po naszemu dwory obronne: starszy, na zdjęciu tym...


...i młodszy. Oba w ruinie, co szczególnie smutne w przypadku tego starszego, późnogotyckiego. No, ale trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś w Kecerovach urządził hotel spa, na przykład. Byłem zresztą ciekaw, czy ta wyraźna "w terenie" społeczność romska jest widoczna w spisie powszechnym (bo mogli się przecież nie dać spisać), ale jest: gmina Kecerovce ma wg oficjalnych danych 33% ludności romskiej [2].


Ostatnią wsią na mojej trasie tego dnia była Červenica. Liczyłem tam na sklep, ale okazało się, że ma wakacyjne godziny otwarcia, i już te godziny minęły. Obejrzałem sobie za to pomnik-piramidę poległych w 1944 roku. Ta wieś też miała dużą społeczność romską, ale za to, spora niespodzianka! wśród romskiego osiedla natrafiłem na pokątny sklep spożywczy, w którym wypiłem oranżadę. Raz, że miałem ochotę na oranżadę (taką kiwi), a dwa, że warto wspierać przedsiębiorczość. 


Za Červenicą nie ma już żadnych wsi. Droga wspinała się powoli w górę, odsłaniając piękne, po-południowe, i po-górskie widoki.


Podróże kształcą: o tym miejscu nie miałem pojęcia. Okazuje się, że na zboczach Šimonki, ostatniego na północ, i jednocześnie najwyższego szczytu Gór Tokajsko-Slańskich wydobywano dawniej opal. Ponad Červenicą, przy górskiej drodze biegnącej do Preszowa jest cały obszar kopalni-muzeum. Było już, oczywiście, zamknięte. Nauczony doświadczeniem całego dnia myślałem, że zaznaczona na mapie muzealna kawiarnia to taki pic, tymczasem okazało się, że zamknęła się tuż przed moim przyjściem. Taki to już mój los.


Miejsce bardzo frapujące, postaram się tam kiedyś wrócić. To było, zdaje się, miejsce ważne na opalowej mapie całej Europy. Pozytywne było jeszcze to, że na tyłach zamkniętej kawiarni był całkiem czynny kran z wodą. Niby na górze, na hali pod Šimonką miało być źródło, ale wolałem dmuchać na zimne, i sobie nalać zapas. Z tego miejsca już bardzo w górę, może niezbyt stromo, ale jednak kilkaset metrów, na koniec już dość męczącego dnia.


I tak oto w pochmurny, ale ciepły wieczór dotarłem na opustoszałą halę pod Šimonką. Jest tam wiata, ale rozbiłem się w namiocie bliżej szczytu. I jak dobrze, że sobie wziąłem zapas wody! Z dwóch zaznaczonych źródeł wody jedno jest studnią bez łańcucha i wiadra, a drugie było wyschnięte. 

Do zobaczenia!

1 - https://stat.gov.pl/files/gfx/portalinformacyjny/pl/defaultaktualnosci/6536/10/1/1/wyniki_ostateczne_nsp2021_nar_jezyk_wyznanie_29_09_202_2.xlsx
2 - https://www.scitanie.sk/

2 komentarze:

  1. Dobry opis Państwa Słowackiego i Powstania Słowackiego. Kraj księdza Tiso był dla Słowacji czasem prosperity, wiele osób, zwłaszcza na wsiach się wzbogaciło w sposób do tej pory nieznany. No i było to pierwsze państwo słowackie w historii. Jeśli ktoś nie był Żydem ani komunistą, to raczej na nie się nie obrażał. Gdyby Niemcy nie przegrywali na wszystkich frontach to pewnie żadnego powstania by nie było, ale w 1944 nagle "wszyscy" sobie przypomnieli, że mają lewicowe poglądy i wypadałoby zmienić front... Nie do końca to wyszło, chyba, że w propagandzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tylko nie jestem pewien, czy rzeczywiście ktoś sobie "przypominał", tzn., czy było jakieś takie udawanie. Ot, mądra strategiczna decyzja, jak ta Węgrów, czy Rumunów, tylko bardzo nieudanie wprowadzona w życie.

      Usuń