Kilka dni temu zacząłem pokazywać Wam sławetny spacer z Brunate do Bellagio, czyli przejście przez Triangolo Lariano. Tak sobie ten spacer zaplanowałem, żeby pobiwakować na Palanzone, popodziwiać stamąd zachód słońca, trochę pomarznąć, a potem zobaczyć wschód słońca. I tak też się stało, co pokażę - tzn. ten zachód i ten wschód, bo marznięcie trudno pokazać - w tym oto wpisie.
Gdy sobie siedziałem w namiocie, zacząłem się zastanawiać, kiedy dokładnie byłem pierwszy raz na Palanzone na wschodzie słońca. Pamiętałem, że na początku października, rok wcześniej, ale kiedy dokładnie? Potem sprawdziłem, że to był dokładnie ten sam weekend, 7-8 października. Tyle, że wtedy nie miałem jeszcze we Włoszech namiotu, i spałem sobie w zrujnowanej chatce z Palanzone Witch Project (o, tutaj to było).
To zdjęcie posłużyło za otwierającą ilustrację pierwszej części, teraz je powtórzę, za to z opisem. Na szczycie Palanzone jest kaplica-piramida. Ona jest serio duża, czego na tych zdjęciach nie widać, ma tak z 6-7 metrów wysokości. Przed kaplicą jest nieduży, otoczony murem dziedzińczyk. Na zachód słońca czekało tam kilka osób, które potem poszły w dół, na południe, pewnie do samochodów zostawionych na Alpe del Vicerè. Jak sobie wszyscy poszli, już po zachodzie, to się rozbiłem, nieco pod szczytem, za kaplicą.
Widoki były wspaniałe! Gdy pierwszy raz byłem na Palanzone, 2 października zeszłego roku widoczność była znakomita. Na zachodzie, na niknącym na horyzoncie łuku Alp widziałem odległy o ponad dwieście kilometrów szczyt Monte Viso. Teraz nie było może aż tak wspaniale, ale widok i wrażenia i tak były zachwycające.
W widoku ku zachodowi króluje potężny masyw Monte Rosy. Do najwyższego szczytu Szwajcarii, i drugiego szczytu całych Alp - żeby być precyzyjnym, to to jest Dufourspitze, ta piramidka bardziej z prawej strony masywu - jest z Palanzone nieco ponad sto kilometrów. Monte Rosa jest częścią jednego z najwyższych, najrozleglejszych i najtrudniej dostępnych pasm alpejskich, czyli Alp Pennińskich. Z ciekawości sprawdziłem sobie, ile zajęłoby objechanie masywu po najbliższych publicznych drogach, i wyszło mi, że prawie 600 kilometrów. Ale, ale! Nie zasmućmy naszym lekceważeniem tej strzelistej kolumny wysuwającej się na jeszcze dalszym planie, po prawej stronie. To oczywiście Matterhorn, który widzimy z tej samej, najsłynniejszej strony, którą podziwia się z Zermatt.
Tymczasem słońce chyliło się coraz niżej, i niżej...
Jak to zazwyczaj bywa, reflektor słońca wydobył w oddali szczyty niewidoczne jeszcze przed chwilą, i niewidoczne zaledwie kilka minut później. W tym wypadku to między innymi piramida Mont Néry, górującego nad Aostą.
Skoro słońce zaszło o dziewiętnastej, to nie było jeszcze powodu, żeby iść spać. A że miałem blisko do namiotu, to jeszcze kilka razy spacerowałem tu i tam, patrząc na gasnącą łunę dnia, i rozpalające się światła miast i miasteczek poniżej.
Kilka godzin smakowitego spanka później, siódma rano. Nad głową prawie bezchmurne niebo, w dole migoczące światła budzących się domów, w oddali łuna wschodu. Powietrze nie było już tak przejrzyste, jak wieczorem, i horyzont przesłaniała szarawa przesłona.
Ale, szarawa przesłona szarawą przesłoną, widok był piękny. Zerknijmy na dwa wycinki panoramy. To na wschód: na pierwszym planie, po prawej stronie widać skalisty ząb Corno di Canzo (dokładniej zachodni wierzchołek; na marginesie, tydzień później próbowałem go zdobyć, ale się nie udało). Ponad nim, już za wschodnim ramieniem jeziora Como postrzępioną grań Resegone (po lombardzku "piła", co widać). Na ostatnim planie fajnie widać Pizzo Arera, dwuipółtysięczny szczyt na północ od Bergamo.
A to trochę bardziej na lewo, czyli ku północy, w panoramie dominuje sylwetka obu szczytów Grigny, niższego południowego (po prawej) i wyższego północnego (po lewej).
Na zachód, w stronę Monte Rosy i Matterhornu było widać bardzo niewiele. Była za to dodatkowa atrakcja: pożar w Caslino d'Erba. Najpierw pojawił się dym, potem jasny, widoczny bez trudu nawet ze sporej odległości ogień.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy powinienem dzwonić po straż pożarną, ale prawie od razu na okolicznych drogach pojawiły się migoczące światła. Żeby było ciekawiej, wg lokalnej prasy to było podpalenie samochodu przez właściciela, prawdopodobnie próba wyłudzenia odszkodowania (link tutaj). W głębi widać jezioro Pusiano, i masyw Monte di Brianza. To taki niewielki masywik odrosły od Triangolo, być może dobry cel zimowej wycieczki, jak wyżej będzie za dużo śniegu.
Tymczasem niebo na wschodzie, nieco na prawo od piły Resegone zazłociło się...
...i o 7.34 słońce wyłoniło się zza Monte Guglielmo. Ja wschody lubię również dlatego, że mogę później sprawdzać, co to za szczyt się pokazał w oddali. I to Guglielmo - po lombardzku bardzo zacnie, bo Gölem - zdaje się być bardzo godnym celem wycieczki!
O, tak to piękne widowisko wyglądało w zbliżeniu.
Na szczycie poza mną była jedna osoba. Za to w nocy minęła mój namiot jakaś spora grupka - tzn. to się tak wydawało, że to była spora grupka, mogło to być głośno rozmawiające 4-5 osób - ale ich na szczycie rano nie było. Ot, jakiś taki nocny rajd.
Wstawał piękny, słoneczny dzień. Miałem tego dnia do pokonania sporo znanych, i sporo nieznanych kawałków drogi, w tym kolejne wejście na San Primo.
O czym będzie już w trzeciej części. Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz