Część pierwszą galerii z mojego spaceru z Taboru do Lipnicy nad Sazawą była tutaj, teraz czas na część drugą. Jest jeszcze styczeń, więc generalnie całkiem aktualna sprawa! To była, jak wiecie, bardzo intensywna wycieczka, więc i galeria będzie intensywna: dzisiejsza obejmuje raptem czas od ranka do popołudnia 2 stycznia. Ale co poradzę, jak ja te czeskie widoki bardzo lubię?
Po przerwie na obejrzenie wschodu słońca ruszyłem dalej na wschód. Wyznaczyłem sobie trasę w tej sposób, żeby nie iść po żadnych ruchliwych drogach, trzymając się w zamian raczej szlaków i pól. Oczywiście, musiałem się w tym trochę hamować, bo do noclegu i tak miałem ponad czterdzieści kilometrów.
Stąd na przykład z pewnym żalem odpuściłem sobie przejście przez ten piękny, porastający pasemko wzgórz las po lewej. Miałem jednak na trasie dość wzgórz i lasów, w końcu to jedna z bardziej bezludnych okolic Czech.
Piękno czeskiego krajobrazu to między innymi zwarte, miasteczkowe wsie, w których kilkanaście czy kilkadziesiąt dużych gospodarstw skupia się na niewielkim obszarze wokół nawsia. Przy nawsiu jest kaplica, staw, sklep, remiza, co tam jeszcze potrzeba - wyraźny kontrast ze środkowopolskimi rozlazłymi ulicówkami, które nia mają ani początka, ani środka, ani końca. Na zdjęciu akurat Mašovice.
Ale w tych zwartych wsiach nie chodzi przecież tylko o historię. Gdyby tak było - gdyby to było tylko dawne dziedzictwo - to możnaby powiedzieć, że trudno, nie ich zasługa, że mają ładnie, i nie nasza, że mamy brzydko.
Chodzi jednak jeszcze o to, co dzisiaj się dzieje między wsiami: wolną przestrzeń, pola, łąki, lasy, bez poustawianych w losowych miejscach bez ładu i składu domków z katalogu. Co tu dużo mówić, przez brak planowania przestrzennego i szacunku do krajobrazu niszczymy sobie krajobraz pierwszorzędnie, i bezpowrotnie. Chodzi nawet o te piękne kawałeczki: o Podhale, o Jurę, o Warmię i Mazury. Pierwsze koszmar-domki stanęły już nawet na do niedawna wolnej przestrzeni między podhalańskim Gronkowem a spiską Nową Białą. Ot, ktoś będzie miał fajny widok z okna - na chwilę.
A! Na nawsiu musi być jeszcze pomnik poległych. Czasami, jak w tym wypadku, kombo pomnika poległych i Masaryka. Za to nepomuków zaskakująco mało.
Rozdroże.
To chyba ta kura z dowcipu.
A to ptaszarnia w Hořicach.
Starczy na chwilę tych wsi. Między Hořicami a Oblajovicami, widok na wschodni kraniec tego wzgórzolasu wspomnianego wcześniej. I tam są też sarenki, jak się przyjrzycie.
Pod Oblajovicami wspiąłem się na ponad 600 metrów nad poziomem morza. Nie byłem na żadnym szczycie, a i tak mogłem podziwiać bardzo odległe widoki. Chwila, moment...
Widzicie wyrastające nad chmurami czy mgłami szczyty? To wschodnie krańce Szumawy. Oj, przydałby się mocniejszy obiektyw, i więcej umiejętności. Jednak zróbmy jeszcze zbliżenie i podciągnijmy kontrast.
Nie jestem tego zupełnie pewien, głównie ze względu na odległość. Ale wydaje mi się, że takie zaśnieżone ściany mogą pokazywać w tamtą stronę tylko szumawskie Plechý albo Plöckenstein, wysoki na 1378 metrów szczyt u styku granic Czech, Niemiec i Austrii, na którym byłem w 2019 roku. Ponad 100 kilometrów od Oblajovic! Dla połączenia wątków dodaję linki: do notatki z trasy i do większej galerii z tamtego spaceru.
W Oblajovicach jest też pałac, ale za płotem i za drzewami. Ogólnie, to ta okolica raczej uboga w pałace, choć zamek w Lipnicy wyrównuje to z nawiązką.
Oblajovice są wyraźną, starodawną okolnicą. Czego oczywiście nie widać na zdjęciu, chyba, że lotniczym.
Gdzieś przy tym krzyżu byłem najwyżej na wycieczce, bo ok. 650 metrów nad poziomem morza.
I z tej górki w dół. Sądzę, że nie muszę Was przekonywać, o ile lepszy jest taki krajobraz ze zwartymi wsiami, bez rozsianych tu i tam domków i gospodarstw. We wsiach też się chyba fajniej żyje, jak do sąsiada można zwyczajnie pójść.
W Malešínie. Co tu ukrywać, brak okropnych współczesnych kościołów to też pewna zaleta. O, jaki kościół-klocuch jest w Como - muszę Wam pokazać przy jakiejś okazji!
Za Malešínem zaczął się jeden z kawałków trasy, na który bardzo czekałem. Otóż od spaceru w 2019 roku datuje się moja słabość do przechodzenia przez zimowe, opuszczone letniska. Wtedy szedłem doliną Lużnicy, i przechodziłem wśród pustych kempingów, domków lotniskowych, zabezpieczonych na półroczną nieobecność bufetów. Tutaj z kolei zagłębiłem się w dolinę rzeki Trnavy - to zdaje się bardzo prasłowiańska nazwa, bo się ją spotyka tu i tam (jest Tarnów, jest takie duże miasto na Słowacji, itede). Nad Trnavą też miały być osiedla dacz.
I były. No, trudno to wytłumaczyć, ale to jakieś takieś takie tajemniczo-postapokaliptyczne klimaty na skalę moich potrzeb.
Na jednym ze stawów na Trnavie unosiło się trochę lodu, i to był jeden z niewielu śladów zimy, jakie napotkałem. Przy okazji. Zawsze nad tymi południowoczeskimi jeziorami i stawami przypomina mi się życzliwy portret porucznika Lukasza: "Już dawno powinien był zostać kapitanem, ale ponieważ z przełożonymi był otwarty i szczery, nie uznając w stosunkach służbowych żadnego lizusostwa, więc nie zdała mu się na nic jego ostrożność w sprawach narodowościowych. Tyle pozostało mu z charakteru południowoczeskiego chłopa. Urodził się bowiem na wsi, na południu, wśród czarnych borów i stawów."
W dolinie Trnavy.
Narzekania na polski krajobraz ciąg dalszy, można sobie pominąć. Te domki rozsiane w polskim krajobrazie to nie tylko problem samych domków. Do nich doprowadzana jest infrastruktura: asfaltuje się gruntowe drogi, kładzie kable, stawia w środku niczego te absurdalne białe skrzynki. Chcę powiedzieć, że każdy krok polskiego chaosu krajobrazowego rodzi kolejne kroki tego chaosu, i nic nie wskazuje na to, byśmy to zdołali i chcieli powstrzymać.
Na drodze do Pacova napotkałem, wyobraźcie sobie, pierwszego poza Taborem nepomuka. Tradycja się chyba słabo przyjęła, choć była na habsburskiej licencji.
O krajobrazie już wiecie, co chcę napisać, więc jeszcze tylko popatrzcie na tę okazałą i niewyciętą aleję drzew.
Wejście do Pacova. Oczywiście, nie wszystko tam jest tak malownicze, ale ten widoczek bardzo mi się spodobał. Zwróćcie uwagę na rząd domków. Część z nich jest stara, część całkiem nowa, pewnie z socjalistycznych czasów. Ale widzicie pewnie, że ten nowy dom powtarza ogólnie kształt starego, i jego położenie względem ulicy. Teraz przypomnijcie sobie, jak to wygląda często nawet na historycznych rynkach polskich miasteczek.
Pacov miał do Zagłady dużą społeczność żydowską. W oknach dawnego domu kahalnego umieszczono zdjęcia dawnych mieszkańców. Podobną rzecz zrobiono niegdyś w Warszawie, to proste, ale bardzo poruszające upamiętnienie.
Sercem Pacova jest rynek, na którym stoi posąg św. Wacława (o Wacławie było tutaj i tutaj), a obok gotycki kościół pw. św. Michała Archanioła i całkiem barokowy kościół pw. św. Wacława.
Wnętrze gotyckiej fary zaskoczyło mnie ciasnotą, ale to częściowo skutek wypełnienia dziełami sztuki. Barokowy ołtarz główny ozdabia obraz Pokłonu Trzech Króli.
...zobaczymy nepomuka i barokowy kościół klasztorny pw. św. Wacława. To część kompleksu zamkowego, a historia dość typowa. Właściciele zamku wzięli udział w powstaniu przeciwko Habsburgom w 1618 roku, więc po cesarskim zwycięstwie zamek dostał się w ręce tych, co cesarza wspierali. A że ci co cesarza wspierali byli pobożni, to wkrótce przekazali zamek na klasztor karmelitów. W efekcie jest dziś taki oto zamkoklasztor.
Dodać trzeba, że herb Pacova wyraźnie posłużył za źródło opowieści o King Kongu.
Było już późne, styczniowe popołudnie, kiedy wyszedłem z Pacova na północ, z widokiem na masyw Strážištego (744 metrów).
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz