wtorek, 31 stycznia 2023

Obrazki z Haszkowego spaceru rocznicowego, cz. 2

Część pierwszą galerii z mojego spaceru z Taboru do Lipnicy nad Sazawą była tutaj, teraz czas na część drugą. Jest jeszcze styczeń, więc generalnie całkiem aktualna sprawa! To była, jak wiecie, bardzo intensywna wycieczka, więc i galeria będzie intensywna: dzisiejsza obejmuje raptem czas od ranka do popołudnia 2 stycznia. Ale co poradzę, jak ja te czeskie widoki bardzo lubię?


Po przerwie na obejrzenie wschodu słońca ruszyłem dalej na wschód. Wyznaczyłem sobie trasę w tej sposób, żeby nie iść po żadnych ruchliwych drogach, trzymając się w zamian raczej szlaków i pól. Oczywiście, musiałem się w tym trochę hamować, bo do noclegu i tak miałem ponad czterdzieści kilometrów. 


Stąd na przykład z pewnym żalem odpuściłem sobie przejście przez ten piękny, porastający pasemko wzgórz las po lewej. Miałem jednak na trasie dość wzgórz i lasów, w końcu to jedna z bardziej bezludnych okolic Czech. 


Piękno czeskiego krajobrazu to między innymi zwarte, miasteczkowe wsie, w których kilkanaście czy kilkadziesiąt dużych gospodarstw skupia się na niewielkim obszarze wokół nawsia. Przy nawsiu jest kaplica, staw, sklep, remiza, co tam jeszcze potrzeba - wyraźny kontrast ze środkowopolskimi rozlazłymi ulicówkami, które nia mają ani początka, ani środka, ani końca. Na zdjęciu akurat Mašovice.


Ale w tych zwartych wsiach nie chodzi przecież tylko o historię. Gdyby tak było - gdyby to było tylko dawne dziedzictwo - to możnaby powiedzieć, że trudno, nie ich zasługa, że mają ładnie, i nie nasza, że mamy brzydko. 


Chodzi jednak jeszcze o to, co dzisiaj się dzieje między wsiami: wolną przestrzeń, pola, łąki, lasy, bez poustawianych w losowych miejscach bez ładu i składu domków z katalogu. Co tu dużo mówić, przez brak planowania przestrzennego i szacunku do krajobrazu niszczymy sobie krajobraz pierwszorzędnie, i bezpowrotnie. Chodzi nawet o te piękne kawałeczki: o Podhale, o Jurę, o Warmię i Mazury. Pierwsze koszmar-domki stanęły już nawet na do niedawna wolnej przestrzeni między podhalańskim Gronkowem a spiską Nową Białą. Ot, ktoś będzie miał fajny widok z okna - na chwilę.


A! Na nawsiu musi być jeszcze pomnik poległych. Czasami, jak w tym wypadku, kombo pomnika poległych i Masaryka. Za to nepomuków zaskakująco mało.


Rozdroże.


To chyba ta kura z dowcipu.


A to ptaszarnia w Hořicach.


Starczy na chwilę tych wsi. Między Hořicami a Oblajovicami, widok na wschodni kraniec tego wzgórzolasu wspomnianego wcześniej. I tam są też sarenki, jak się przyjrzycie.


Pod Oblajovicami wspiąłem się na ponad 600 metrów nad poziomem morza. Nie byłem na żadnym szczycie, a i tak mogłem podziwiać bardzo odległe widoki. Chwila, moment...


Widzicie wyrastające nad chmurami czy mgłami szczyty? To wschodnie krańce Szumawy. Oj, przydałby się mocniejszy obiektyw, i więcej umiejętności. Jednak zróbmy jeszcze zbliżenie i podciągnijmy kontrast.


Nie jestem tego zupełnie pewien, głównie ze względu na odległość. Ale wydaje mi się, że takie zaśnieżone ściany mogą pokazywać w tamtą stronę tylko szumawskie Plechý albo Plöckenstein, wysoki na 1378 metrów szczyt u styku granic Czech, Niemiec i Austrii, na którym byłem w 2019 roku. Ponad 100 kilometrów od Oblajovic! Dla połączenia wątków dodaję linki: do notatki z trasy i do większej galerii z tamtego spaceru.


W Oblajovicach jest też pałac, ale za płotem i za drzewami. Ogólnie, to ta okolica raczej uboga w pałace, choć zamek w Lipnicy wyrównuje to z nawiązką.


Oblajovice są wyraźną, starodawną okolnicą. Czego oczywiście nie widać na zdjęciu, chyba, że lotniczym.


Gdzieś przy tym krzyżu byłem najwyżej na wycieczce, bo ok. 650 metrów nad poziomem morza.


I z tej górki w dół. Sądzę, że nie muszę Was przekonywać, o ile lepszy jest taki krajobraz ze zwartymi wsiami, bez rozsianych tu i tam domków i gospodarstw. We wsiach też się chyba fajniej żyje, jak do sąsiada można zwyczajnie pójść.


W Malešínie. Co tu ukrywać, brak okropnych współczesnych kościołów to też pewna zaleta. O, jaki kościół-klocuch jest w Como - muszę Wam pokazać przy jakiejś okazji!


Za Malešínem zaczął się jeden z kawałków trasy, na który bardzo czekałem. Otóż od spaceru w 2019 roku datuje się moja słabość do przechodzenia przez zimowe, opuszczone letniska. Wtedy szedłem doliną Lużnicy, i przechodziłem wśród pustych kempingów, domków lotniskowych, zabezpieczonych na półroczną nieobecność bufetów. Tutaj z kolei zagłębiłem się w dolinę rzeki Trnavy - to zdaje się bardzo  prasłowiańska nazwa, bo się ją spotyka tu i tam (jest Tarnów, jest takie duże miasto na Słowacji, itede). Nad Trnavą też miały być osiedla dacz.


I były. No, trudno to wytłumaczyć, ale to jakieś takieś takie tajemniczo-postapokaliptyczne klimaty na skalę moich potrzeb.


Na jednym ze stawów na Trnavie unosiło się trochę lodu, i to był jeden z niewielu śladów zimy, jakie napotkałem. Przy okazji. Zawsze nad tymi południowoczeskimi jeziorami i stawami przypomina mi się życzliwy portret porucznika Lukasza: "Już dawno powinien był zostać kapitanem, ale ponieważ z przełożonymi był otwarty i szczery, nie uznając w stosunkach służbowych żadnego lizusostwa, więc nie zdała mu się na nic jego ostrożność w sprawach narodowościowych. Tyle pozostało mu z charakteru południowoczeskiego chłopa. Urodził się bowiem na wsi, na południu, wśród czarnych borów i stawów."


W dolinie Trnavy.


Narzekania na polski krajobraz ciąg dalszy, można sobie pominąć. Te domki rozsiane w polskim krajobrazie to nie tylko problem samych domków. Do nich doprowadzana jest infrastruktura: asfaltuje się gruntowe drogi, kładzie kable, stawia w środku niczego te absurdalne białe skrzynki. Chcę powiedzieć, że każdy krok polskiego chaosu krajobrazowego rodzi kolejne kroki tego chaosu, i nic nie wskazuje na to, byśmy to zdołali i chcieli powstrzymać. 


Na drodze do Pacova napotkałem, wyobraźcie sobie, pierwszego poza Taborem nepomuka. Tradycja się chyba słabo przyjęła, choć była na habsburskiej licencji.


O krajobrazie już wiecie, co chcę napisać, więc jeszcze tylko popatrzcie na tę okazałą i niewyciętą aleję drzew. 


Wejście do Pacova. Oczywiście, nie wszystko tam jest tak malownicze, ale ten widoczek bardzo mi się spodobał. Zwróćcie uwagę na rząd domków. Część z nich jest stara, część całkiem nowa, pewnie z socjalistycznych czasów. Ale widzicie pewnie, że ten nowy dom powtarza ogólnie kształt starego, i jego położenie względem ulicy. Teraz przypomnijcie sobie, jak to wygląda często nawet na historycznych rynkach polskich miasteczek.


Pacov miał do Zagłady dużą społeczność żydowską. W oknach dawnego domu kahalnego umieszczono zdjęcia dawnych mieszkańców. Podobną rzecz zrobiono niegdyś w Warszawie, to proste, ale bardzo poruszające upamiętnienie.


Sercem Pacova jest rynek, na którym stoi posąg św. Wacława (o Wacławie było tutaj i tutaj), a obok gotycki kościół pw. św. Michała Archanioła i całkiem barokowy kościół pw. św. Wacława. 


Wnętrze gotyckiej fary zaskoczyło mnie ciasnotą, ale to częściowo skutek wypełnienia dziełami sztuki. Barokowy ołtarz główny ozdabia obraz Pokłonu Trzech Króli.


Kościół pw. św. Michała, widok od północy. A jak się odwrócimy...


...zobaczymy nepomuka i barokowy kościół klasztorny pw. św. Wacława. To część kompleksu zamkowego, a historia dość typowa. Właściciele zamku wzięli udział w powstaniu przeciwko Habsburgom w 1618 roku, więc po cesarskim zwycięstwie zamek dostał się w ręce tych, co cesarza wspierali. A że ci co cesarza wspierali byli pobożni, to wkrótce przekazali zamek na klasztor karmelitów. W efekcie jest dziś taki oto zamkoklasztor.


Tak to wygląda od północnego zachodu.


Dodać trzeba, że herb Pacova wyraźnie posłużył za źródło opowieści o King Kongu.

Było już późne, styczniowe popołudnie, kiedy wyszedłem z Pacova na północ, z widokiem na masyw Strážištego (744 metrów).

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz