wtorek, 16 lipca 2019

Podniesiona kurtyna. Kilometr 397, Themar

Za mną kilkadziesiąt kilometrów drogi przez turyńską Frankonię. To kolejny raz, kiedy wspominam o tej krainie, ale urok jej krajobrazu i języka każą mi o tym napisać jeszcze raz. 


Frankończycy (można by w sumie napisać Frankowie, skoro od tego ludu pochodzi nazwa) nie doczekali się własnego landu. W większości żyją w granicach Bawarii, ale biada temu, kto przy lokalnym patriocie nazwie na przykład Norymbergę miastem bawarskim. Frankonia to Frankonia, i już. Część Frankonii znalazła się też w Turyngii.

Za słabo znam niemiecki, żeby mądrzyć się na temat dialektu. Ale różnica między tym, co słyszałem w Erfurcie a tym, czym rozbrzmiewał kemping koło Ratscher jest bardzo wyraźna. Oczywiście, mało gdzie niemiecka ulica rozbrzmiewa mową z podręcznika, ale tutaj naprawdę łatwo jest to usłyszeć.

Jest tu mnóstwo pięknych domów. Ich drewniane szkielety są często wspaniale zdobione, ściany są zazwyczaj obłożone płytkami z łupka lub innego podobnego materiału. W zasadzie każda kolejna mijana przeze mnie w drodze wzdłuż Werry wieś to urocze zabytkowe miasteczko. Niektóre z tych niedużych wsi mają własne mury lub obronne kościoły. Sporo to mówi o spokoju panującym dawniej w tej części Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. 

Są też większe miasta. Dawną stolicą jest Meiningen, kiedyś siedziba książąt Sachsen-Meiningen. To był jeden z tych środkowoniemieckich drobiazgów, które w ramach cesarstwa przetrwały aż do 1918 roku. Na zdjęciu poniżej widać trzy tarcze zawieszone na farze w Meiningen. Są tu czerwone grabie (serio) na białym tle, herb Frankonii; jest tarcza Wettynów, którzy tu rządzili; wreszcie jest kogut na zielonym pagórku, herb hrabstwa Hennebergu i samego Meiningen. 


Jeżeli zaś chodzi o relikty NRD, w Themar widziałem trabanta, a w Einhausen ulicę Lenina. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz