Przygoda, przygoda! Jedni spływają kajakiem Amazonką, inni zjeżdżają na nartach z ośmiotysięczników, jeszcze inni wynoszą na lewo tapczany z zakładu; ja od dawna chciałem zażyć emocji przejścia przez całe Triangolo Lariano. I oto przeszedłem, i zażyłem emocji, a teraz Wam pokażę, i opowiem.
Triangolo Lariano to jest ten górski trójkąt stworzony przez ramiona jeziora Como. W jednym narożniku jest Como, w drugim jest Lecco, a w trzecim, na czubku, jest Bellagio. A w środku są góry. Takie beskidzkie, takie w sam raz, do tego takie, że mogę i możemy się do nich z domu dostać mniej-więcej w godzinę. A skoro tak, to jakieś dwie trzecie wszystkich moich górskich wycieczek we Włoszech odbyło się właśnie w Triangolo. I oto ich ukorowanie, honorne spocenie się, przejście z Brunate do Bellagio!
Dzięki niebiosom za Google Earth: dzięki niemu mogę Wam zaproponować tę oto atrakcyjną mapkę. Czerwona linia to dwudniowe przejście, o którym teraz będę opowiadał, a niebieskie linie to wszystkie inne wycieczki. Sporo się schowało, bo to trochę jak z przejściem przez Puszczę Kampinoską (tym tutaj) - pierwszy raz przeszedłem tę trasę w całości, ale większość odcinków już przechodziłem w ramach innych wycieczek. Triangolo widać wyraźnie. Dla formalności jeszcze dodam, że należy do Prealp Luganeńskich, a te do Alp Zachodnich. Wschodnie zaczynają się po sąsiedzku, na wschodnim brzegu jeziora Como. Ruszajmy!
Szlak ma tysiąc pińcet wariantów. W najprostszym, omijającym większość szczytów, w drodze z Brunate do San Giovanni koło Bellagio pokonamy około 32 kilometrów i 1110 metrów podejścia (według map.cz). Jeżeli zdecydujemy się wspiąć po kolei na wszystkie szczyty, i do tego jeszcze zaczniemy nie od górnej stacji kolejki w Brunate, a z dołu, z Como, to kilometrów przybędzie ciut (36), za to podejść sporo (2630). Moja trasa była czymś pomiędzy: zacząłem z Brunate, czyli podjechałem kolejką, ale za to wszedłem na coś koło połowy napotykanych po drodze szczytów. Żeby sobie miło domknąć, doszedłem też aż do Bellagio, a nie tylko do San Giovanni - ale tam dotrzemy dopiero w trzecim odcinku, czyli znając ten blog, gdzieś w grudniu. Ruszajmy!
Sobota rano, 7 października, Brunate. To taka Gubałówka nad Como, willowe miasteczko połączone z dołem kolejką linowo-terenową (taką właśnie, jak na Gubałówkę jest). Normalna trasa wycieczek biegnie od stacji kolejki do latarni-pomnika Volty (na zdjęciu w oddali), ale że tamtędy szedłem już coś ze dwa tuziny razy, to poszedłem sobie inaczej, najpierw przez kawałek starego Brunate. Ta brunacka starówka jest zabudowana nie willami, a przytulonymi do siebie kamienicami.
Można tutaj spotkać trochę języka lombardzkiego: Brünaa, czyli Brunate.
I zajrzeć w jedną czy drugą wąską uliczkę. Te zamożne miasteczka, położone setki metrów ponad powierzchnią jeziora nie przestają mnie zadziwiać. Okej, dzisiaj Brunate jest bardzo turystyczne (bardziej willowa część powyżej, niż ta na zdjęciu, ale jednak), ale z czego takie miasteczko utrzymywało się w powiedzmy siedemnastym wieku? Pasali owce, zbierali kasztany, w porządku, ale co, mediolańczycy od nich potem te serdaki i mąkę z kasztanów kupowali za worki złota?
O, tak a propos kasztanów. Zaraz za tym starym Brunate jest las kasztanowy o wdzięcznej, lombardzkiej nazwie Feleghèe. Październik to czas, kiedy z drzew kasztanowych w alpejskich lasach i sadach sypią się obficie kasztany. Jedne są dzikie, inne publiczne, jeszcze inne prywatne, i spod tych ostatnich zbierać nie wolno. Przy czym, choć zbieranie kasztanów kusi, to jednak z piekarnika nie wychodzą tak dobre, jak z ognia, więc przed wypchaniem sobie kieszeni i plecaka warto się zastanowić, czy na pewno jest po co.
Mój szlak z Brunate biegł najpierw szlakiem Fiorelli Nosedy. Przeczytałem, więc mogę Wam powiedzieć, że to była sportowczyni i trenerka siatkówki, która zginęła bodaj w 1998 roku w wypadku. Lokalna społeczność upamiętniła ją właśnie szlakiem. Mi się pomysł bardzo podoba. Sam szlak też, już choćby dlatego, że był inny od typowej drogi przez wille, i San Maurizio. Najpierw ten przez las kasztanowy, potem trochę innych niż zwykle widoków, trochę skał, miły początek wycieczki. To był w czasie tego łikendowego przejścia pierwszy z pięciu odcinków, których dotąd nie przechodziłem.
Z głównym szlakiem spotkałem się na przełęczy CAO. CAO to Club Alpino Operaio, Robotniczy Klub Alpejski, który ma tu obok restaurację. Na rysunku górskiego grzbietu ta przełęcz nie ma większego znaczenia, ale turystycznie już tak, bo tu jest ostatni parking, i dotąd dociera (czasem) wahadłowy busik od kolejki. Kto już przejdzie kilka razy drogę przez Brunate do CAO, ten niech się nie krępuje, i z busika skorzysta. Zostanie więcej czasu na wycieczkę górską. A, jest tu też kaplica świętej Rity (w głębi), i widoki na jezioro Como.
Od CAO robi się trochę bardziej górsko, ale na razie to wciąż szlak spacerowy. Coś jak wędrówka wzdłuż grzbietu Gubałówki, gdyby zlikwidować większość straganów. Idzie się drogą, którą jeżdżą mieszkańcy rozrzuconych coraz rzadziej domów i gospodarze restauracji. Kawałkami jest beton, kawałkami żwir, kawałkami bruk, który powoli i systematycznie wznosi nas coraz wyżej ku górze.
Mija się też kolejne restauracje. Ja celowo mówię restauracje, choć mapy zaznaczają je miłym dla oka symbolem, który w Polsce oznacza schroniska, i samo słowo "baita" też sugeruje coś w duchu schroniska. To być może moje największe górskie zaskoczenie na tutejszych szlakach: w Triangolo Lariano, i w ogóle w niższych partiach Alp prawie nie ma schronisk w polskim rozumieniu. Jest sporo restauracji, ale czynnych w ciągu dnia, i to nie codziennie. Niektóre z nich mają pokoje do wynajęcia, ale na zasadzie wcześniejszego umówienia się. Nie można po prostu, jak w Polsce, liczyć prawie w ciemno na nocleg i kolację. Schroniska pojawiają się w wyższych pasmach. Zdaje się, że Włosi nie uznają tych Prealp za góry godne wielodniowej wycieczki, a więc i nie przeszkadza im brak noclegów. To o tyle dziwne, że szlak z Brunate do Bellagio nie nadaje się do przejścia dla zwykłego turysty w jeden dzień.
W sam raz, gdy zaczynamy już mieć dość chodzenia po drodze, i zaczynamy tęsknić za jakimś widokowym szczytem mijamy ostatnią na trasie restaurację (Baita Bolletto Fabrizio), droga się kończy, i po trawiastym zboczu wchodzimy na...
...Monte Boletto, pierwszy na naszej trasie ważniejszy szczyt. Ma 1238 metrów, czyli jest ok. 550 metrów ponad górną stacją kolejki do Brunate, i prawie 1050 metrów ponad powierzchnią jeziora Como. Te ogromne wysokości względne to zresztą ważna cecha wszystkich gór w otoczeniu Como. Niby wysokości beskidzkie - najwyższe w Triangolo jest San Primo, tam w oddali po prawej stronie, 1681 metrów - ale już te względne są całkiem tatrzańskie. Na zdjęciu widok z Boletto na północ, na m.in. Colmegnone (po lewej) i Tremezzo (po środku). Widoczność dobra, więc miałem dużą przyjemność z patrzenia. A wieczorem! To jeszcze zobaczycie...
Pod Boletto kończy się droga, i zaczynają półdzikie góry. Następnym szczytem jest odległy o około godziny i piętnastu minut masyw Bolettone, tam po prawej stronie.
Jest trochę lasu, głównie liściastego, ale przede wszystkim są rozległe łąki. Czasem pasą się tu zwierzęta: owce, krowy...
...modliszki. Były trzy, jakieś takie modliszkowe pole.
Jeszcze parę kroków do Bolettone, czas spojrzeć wstecz: jak pięknie Lombardia zasnuła się mgłami! Z lewej Boletto, z prawej w głębi z chmur wyrasta masyw Campo dei Fiori, a za nim, jak cień, Monte Rosa, i cały biegnący na zachód łuk Alp.
Bardzo lubię Bolettone. Kilka razy zdarzyło mi się już wybrać tutaj na błyskawiczną wycieczkę, gdy szczęśliwie miałem wolne w dzień poprzedni. Wtedy wyjazd kolejką do Brunate zajmuje chwilę (w soboty i niedziele trzeba często postać w kolejce), i spacer z wraz z dojazdem daje się zamknąć w ośmiu godzinach. A co to widać zza krzyża na Bolettone? To Palanzone, z którego już dwa razy oglądałem wschód słońca, i na którym chciałem być tego dni wieczorem.
Do Bolettone prawie cały czas wchodziłem coraz wyżej, teraz trzeba było trochę zejść. Miło, bo między innymi przez bukowy las. Bardzo lubię bukowe lasy. Kiedyś porastały coś z połowę polskich gór (w reglu dolnym), dzisiaj nie są już tak częste, zastąpione sztucznie przez świerki. Drugą miłą sprawą było to, że to również był kawałek szlaku, którego nigdy jeszcze nie przechodziłem, drugi z pięciu.
Coś w połowie (nierównej) drogi między Bolettone a Palanzone jest chata Capanna Mara. To kolejne schronisko, które nie jest schroniskiem. Doszedłem tam przed czwartą, i było już zamknięte. Żałowałem głównie tego, że nie mogłem sobie nalać wody. Wycieczka biegła grzbietem, więc wody było mało, a konkretnie wcale. Schodzenie w dół do jednego ze źródeł nie bardzo mi się uśmiechało, więc postanowiłem aż do rana korzystać z tego, co miałem w plecaku. Ale, gdyby ktoś z Was chciał się wybierać w tutejsze góry, to niech pamięta, że te schroniska, to nie są schroniska.
Po nieszczególnie krótkim postoju ruszyłem dalej, najpierw na niewysoką górkę ponad samą chatą. Jest stąd taki widok na północ, na dwa pobliskie szczyty. Z lewej jest Pizzo dell'Asino, na którym wciąż jeszcze nie byłem, bo cały czas obchodzę go szlakiem po trawersie, a z prawej Palanzone, mój miło przybliżający się cel na ten dzień.
Od Capanny Mary w stronę Palanzone biegnie wygodny, szeroki szlak, łagodnym trawersem obchodzący Pizzo dell'Asino. To bardzo popularny szlak, tym bardziej, że jakąś godzinę drogi od Capanny Mary jest duży parking na Alpe del Vicerè, więc można się tu dostać bez całej drogi od strony Brunate, lub wchodzenia z samego dołu. Ale o tej porze, o której ja byłem - było trochę po piątej - większość Włochów siedziała już dawno przy aperitivo. Jak już wspomniałem, wydaje mi się, że Włosi po tych niższych częściach Alp raczej nie wędrują, tylko wybierają się na krótkie wycieczki, i zazwyczaj jeszcze długo przed wieczorem szlaki pustoszeją.
Przed szóstą byłem na przełęczy po południowej stronie Palanzone, czyli Bocchetta di Palanzo. Tam sobie posiedziałem, i pomyślałem, czy mi się chce schodzić do źródła po wodę. Nie chciało mi się. Tak, myłem się tego wieczoru oszczędnie, ale w tej sprawie tylko święty Florian - patron wytwórców mydła - może mnie sądzić. Jeszcze tylko brakujące dwieście metrów w górę trawiastym zboczem...
...i po raz kolejny (dokładniej czwarty) wyszedłem na piękne Palanzone. Poznałem na razie tylko maleńki wycinek lombardzkich Alp-Beskidów, ale Palanzone wśród tego wycinka skradło moje górskie serce. Ze swoimi 1436 metrami to niby tylko ubogi krewny nieodległych trzy- i czterotysięczników, ale panorama ze szczytu, unoszącego się wysoko w górze ponad jeziorem Como jest niezmiennie zachwycająca. Tego dnia mogłem po raz pierwszy zobaczyć stamtąd zachód słońca, a kilka godzin później - jego wschód.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz