O ile w czasie wycieczki do Florencji (pokazywanej wyłącznie na fejsbuku) mieliśmy bardzo słabą pogodę, to tydzień później, w Wenecji, towarzyszyła nam pogoda wręcz wymarzona. W sobotę wieczorem zobaczyliśmy jeszcze piękny zachód słońca nad laguną. Co więc było zrobić? Dużą część sobotniego wieczora spędziłem szukając sobie miejsca do zobaczenia wschodu słońca.
Spaliśmy, podobnie jak to zrobiłem w 2018 roku, w Mestre. To ta część Wenecji, co leży na lądzie, i w zasadzie jest większą częścią Wenecji. Miało to tę zaletę, że mogłem liczyć na zobaczenie o wschodzie słońca wież Wenecji, tej właściwej, bo to akurat na wschód od Mestre.
Pomyślałem, i wymyśliłem miejsce na portowym krańcu Mestre, w jednej z tamtejszych marin (o, tutaj: link). Nie byłem pewien, czy tam się da wejść, bo na guglu widać było ogrodzony teren, ale postanowiłem zaryzykować, i przez nocne Mestre poszedłem. Minąłem bramy fortu Marghera (na pierwszym zdjęciu), przeciąłem pierwszy kawałek parku, nad którym wisiała fantastyczna, ucięta metr nad ziemią mgła, przeszedłem przez linię weneckiego autobusotramwaju (o tym może przy jakiejś okazji)...
Potem długo szedłem przez Parco San Giuliano. Zdaje się, że w ramach rekultywacji części zaniedbanych dotąd terenów, i pewnie też ożywienia nieco zapomnianego Mestre Wenecja zainwestowała kilka lat temu w założenie ogromnego parku. Wg Wikipedii ma 74 hektary, czyli akurat tyle, co warszawskie Łazienki.
I wreszcie ten płot. Okazało się, że ma dziurę, a brama do mariny jest na oścież otwarta. Rozglądałem się jeszcze przez chwilę za jakimś ochroniarzem, ale wygląda na to, że nikomu moje wejście nie przeszkadzało.
Wody weneckiej laguny były zupełnie nieruchome, o ile oczywiście nie poruszył ich przepływający łabędź. Albo kaczka. Czy będzie widać wschód, to nie byłem pewien, bo nad samym horyzontem wisiała grupa warstwa ciemnej chmurosmogomgłoniewiemcotojestalezasłaniało. Trochę żałowałem, bo w 2018 roku wyraźnie widziałem - i to w ciągu dnia, nie o wschodzie - górujące nad Wenecją Alpy, teraz nie było o tym mowy.
Cóż jednak z tego, skoro i tak było wybitnie, jak to mawia się we Włoszech, pittoresco.
"Zawsze o Tobie myślę". "Ja nie".
W oczekiwaniu na wschód rozrywałem się jeszcze wypatrywaniem Wenecji. Do granicy starego miasta jest stamtąd tylko 3,5 kilometra - zdziwiłem się nawet, że tylko tyle - ale mglista widoczność kazała bardziej się domyślać weneckich wież, niż je podziwiać. Jak bardzo chcecie, to możecie znaleźć sobie wystający z wody słup po prawej stronie - taką kreskę widać - i prawie nad nim jest dzwonnica Świętego Marka, najwyższa budowla Wenecji.
Drugą godną rozrywką było patrzenie na pociągi śmigające do i z Wenecji. Jak na Włochy przystało, połowa z nich to szybkie pociągi pędzące do Rzymu czy Turynu.
Wbrew obawom słońce przebiło się i przez ciemną, wiszącą nad laguną mgłę.
Jak ktoś chce, to sobie można ustawić na tapecie. Moim zdaniem ładne.
A może wolicie z łabądkiem?
Niestety, słońce nie wydobyło z mgły samej Wenecji. Albo wydobyło, ale tylko troszeczkę.
No, i czas było na śniadanie. Z powrotem przez park...
...i przez kładkę koło Fortu Marghera. Mam nadzieję obejrzeć wkrótce kolejny wschód słońca. Albo dwa. Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz