Moja włoska przygoda dobiegła końca, i znad środkowej Lury przeniosłem się nad górną Wisłę. A skoro tak, to po domknięciu famosissimej wyprawy wzdłuż Lury czas na kilka tekstogalerii podsumowujących i polecających. Będzie o najbardziej włoskim samochodzie, będzie przegląd kolejowy (jak mogłoby go nie być?), i będzie zbiór rekomendowanych wycieczek. Ale najpierw wycieczki niedokończone.
A, czwarta arcynajsławetniejsza wyprawa już się szykuje.
Na początek dwie wycieczki, z których zawróciłem z obawy przed upadnięciem i sobie - że tak przysłowiowo nawiążę - głupiego ryja rozwaleniem. Po pierwsze, Monte Barro. Barro to szczyt koło Lecco, na zachodnim brzegu Addy i południowo-wschodnim krańcu jeziora Como. Niby należy do Triangolo Lariano, bo do czegoś musi należyć, ale oddzielony jest od reszty pasma głębokim rowem Valmadrery. Na zdjęciu zrobionym z Piani d'Erna widać masyw Barro w środkowej części zdjęcia, nieco po lewej. Bardziej na lewo jest jeszcze łagodniejsze pasemko Genesio i Monte Brianza, na którym też byłem, i bardzo miło wspominam. Ale teraz o Barro.
Wyszedłem z Lecco, czyli z poziomu jeziora, i jak to na okolicznych wycieczkach - sporo było w górę. Ale było też coraz więcej widoków, co było miłe, bo sporo padało, i nie byłem tych widoków pewien.
Ale widoki widokami, a tu góra sie robiła z każdym metrem w górę coraz bardziej skalista. No, to oczywiście wynikało i z mapy, i z opisów, ale to jednak nie wypada. Jak góra nie ma nawet 1000 metrów (ta ma 922), to nie powinna być zbyt skalista i przepaścista. Nie wy-pa-da.
Barro też oczywiście zbyt przepaściste nie było, nie będę przesadzał. Ale popadało, październikowe liście na ziemi namoczyło, ryzyko ryjorozbicia rosło. Zrobiłem sobie honorowo obrazek szczytu, i zszedłem na dół. To była moja pierwsza wycieczka niedokończona.
Po drugie: Corni di Canzo. O ile wiekszość Triangolo Lariano, i w ogóle duża część pasm w bliskości Mediolanu jest porządnie wysoka, to jednak ich strome stoki częściej pokrywają drzewa i trawy, niż przepaściste skały. Na tym tle wyróżniają się m.in. Corni di Canzo, "rogi Canzo", najbardziej charakterystyczny szczyt Triangolo. Na tym zdjęciu widać zachodnie, najwyższe Corno na środku. Za nim jest Palanzone z widoczną kaplicą, a w tle, po prawej stronie, Monte Rosa. Widok na Corni, z innej perspektywy, jest też na pierwszym zdjęciu w tym zbiorze.
Wycieczka trzecia jest raprtem z czerwca - to w zasadzie moja ostatnia duża wycieczka górska we Włoszech do tej pory, stąd pewnie szczególnie mi szkoda jej niedokończoności - i należy do kategorii "grom z jasnego nieba". Wybrałem się na Monte Guglielmo, szczyt w Przedalpach Bresciańskich. Wypatrzyłem ten szczyt dwa lata temu z Palanzone, podczas wschodu słońca (tutaj). I tak sobie patrzyłem na mapę, i planowałem, i wreszcie się wybrałem. Pociągiem do Brescii, autobusem w głąb doliny Trompia, do Tavernole, i jeszcze jednym autobusem - tym na zdjęciu - do Pezzorro. Wszystko to zajęło sporo czasu, ale to nic, bo planowałem spać w namiocie.
Mam naszkicowane kilka wycieczek, które może kiedyś zabiorą mnie z powrotem w te okolice. Najciekawsza z nich to wycieczka przez szwajcarską granicę, do Sant'Antonio ponad Bellinzoną. W każdym wariancie mam nadzieję, że uda mi się wreszcie zanocować przy kościółku na Sant'Amate.
O! I to są moje cztery wycieczki niedokończone. Dwie jako przypomnienie, żebym się nie porywał z motyką na skały, a dwie jako zobowiązanie, że kiedyś tam wrócę.
To teraz chyba o tym najbardziej włoskim z samochodów?















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz