Nie wiem, czy macie ochotę na ciąg dalszy wycieczki na Monte Bregagno, ale ja z chęcią sobie powspominam, pooglądam, i poopisuję. Część pierwsza razem z mapką była tutaj. Ruszajmy!
Po długim i zaskakująco ciężkim marszu (o tych trudnościach już wspominałem poprzednim razem) dotarłem na przełęcz Sant'Amate. W moim oryginalnym planie, pokrzyżowanym przez dodatkową pracę i strajk kolejarzy, to tutaj chciałem dotrzeć wieczorem w piątek, i tutaj sobie przebiwakować. Nie udało mi się to, ale odnotowuję sobie ku pamięci, że to byłby świetny pomysł. Na przełęczy jest obfite źródło, a w sieni dużej kaplicy można się schronić w przypadku niepogody. O widokach nie muszę chyba wspominać!
Ta kaplica to w zasadzie niewielki kościół. Spodziewałem się, że jego wezwanie wspomina któregoś z lokalnie czczonych biskupów, ale nie - "Amate" to przekształcone imię świętego Mamasa, męczennika z Cezarei, z końca III wieku. Przełęcz wcina się w grzbiet łączący Monte Bregagno i Monte Grona - szczyt widoczny na poprzednim zdjęciu - na wysokości 1623 metrów.
Żeby nie powtarzać podobnych widoków, panoramę wokół zostawię na sam szczyt Bregagno. Teraz spójrzcie sobie na jezioro Como, z Bellagio elegancko zasłoniętym przez drogowskaz.
I na ten różanecznik alpejski (Rhododendron ferrugineum) też sobie popatrzcie.
I w górę! Od przełęczy grzbiet biegnie niemal idealnie na północ, raczej połogim, trawiastym grzbietem. Choć wysokości i krajobraz są zachodniotatrzańskie, to podobieństwo bardzo zaburza brak kosodrzewiny, lub jej odpowiednika. Kosodrzewina generalnie w Alpach jest, i była na przykład na Sattelbergu (tutaj). Sądzę więc, że tutaj została zniszczona przez wypas.
Bo wypas, oczywiście, jest.
W miarę drogi w górę otwierały się coraz szersze widoki. Po raz pierwszy z takiej perspetywy mogłem zobaczyć całe pasmo Pizzo di Gino, ciągnące się od Bregagno ku zachodowi, w stronę granicznego grzbietu Alp. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że ten graniczny grzbiet odgałązia się od głównego grzbietu Alp w Pizzo Bianco, na zachód od przełęczy Splügen.
Ten grzbiet ku Pizzo di Gino jest już po tatrzańsku skalisty; w całej drodze na Bregagno jednak kamieni było tylko trochę, ot, dla nastroju.
Ten głównie tworzyła bujna trawa i piękne kwiaty, już inne niż te spotykane tysiąc czy półtora tysiąca metrów niżej. Koniczyny alpejskiej (Trifolium alpinum) dotąd nie widziałem, na ten przykład.
Jeszcze trochę sapania...
...i wszedłem na szczyt. Monte Bregagno sięga 2107 metrów nad poziomem morza, i 1909 metrów nad poziomem morza lokalnego, czyli jeziora Como. To jak na razie drugi co do wysokości szczyt alpejski, na jakim byłem, nieco poniżej Sattelbergu. Na szczycie, oczywiście, krzyż, a dookoła wspaniałe widoki. Korzystając z pięknej pogody, połączonej z wygodą komputerowych foteli (lub jakością telefonowych wyświetlaczy) obejrzymy teraz panoramę ze szczytu Monte Bregagno.
Zaczynamy od spojrzenia na południe, w stronę zbiegu ramion jeziora Como. Czemu tak? Żeby móc łatwiej połączyć panoramę z Bregagno z widokami, które razem oglądaliśmy już wcześniej. Widać wyrażnie wschodnią, biegnącą w stronę Lecco odnogę Como, z potężną sylwetką Grigny po lewej. Bellagio i zachodnie odgałęzienie Como jest zasłonięte przez Bregagnino, pominięty jakoś w tej relacji niższy wierzchołek Bregagno. Środkową część zdjęcia, w oddali zajmuje Triangolo Lariano, wraz z jego najwyższym szczytem, Monte San Primo. Na tym ostatnim szczycie byliśmy parę razy, w tym w zimie (tutaj), i na umiarkowanie udanym wschodzie słońca (tutaj). Teraz będzie...
...zbliżenie na prawą część tego południowego widoku. Widać Monte San Primo (kopuła w grzbiecie z lewej), pasmo Monte Tremezzo (bliżej, w środku zdjęcia; tam też byliśmy na umiarkowanie udanym wschodzie słońca, tutaj), wreszcie, na ostatnim planie, pasmo Bisbino, Colmegnone, i Sasso Gordona (piramida po prawej stronie). Byłem już na wycieczce na Bisbino i na Colmegnone, ale te pokazywałem tylko na fejsbuku (odpowiednio tutaj i tutaj). Na Sasso Gordona bardzo chciałbym się wybrać przy jakiejś okazji.
Powoli obracamy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, i spoglądamy na okolice coraz mniej mi znane. Tu widać szwajcarskie, popularne z powodu kolejki zębatej Monte Generoso (po lewej, w oddali), rów jeziora Lugano (rozcinający góry mniej więcej w jednej trzeciej zdjęcia), i skalistą Cima di Fojorina (w dwóch trzecich zdjęcia). Po prawej stronie, w oddali, wyrastają już ośnieżone szczyty najwyższych pasm alpejskich.
Kolejny kawałek obrotu, patrzymy na zachód. Widać grzbiet Pizzo di Gino, wraz z najwyższym szczytem Prealp Luganeńskich, Pizzo di Gino właśnie (2245 m). To ta wyraźna piramida z prawej strony.
A w oddali, dokładniej 106 kilometrów od Bregagno, Monte Rosa. Dla przypomnienia, to najwyższy szczyt Szwajcarii i drugi szczyt całych Alp. Ale, ale...
...w tym widoku jest jeszcze spełnienie małego górskiego marzenia, czyli spojrzenie na Matterhorn. Słynny szczyt jest odległy od Bregagno o 124 kilometry, i widzimy go, co ciekawe, z podobnego kierunku, z którego oglądany jest z Zermatt.
Tu z kolei zbliżenie na Pizzo di Gino. W jego tle da się wypatrzeć dziesiątki sławnych szczytów, w tym niebotyczną kolumnę Finsteraarhorna (4274 m, dokładnie w połowie zdjęcia na ostatnim planie).
Na północny zachód od Bregagno opada wyraźnie wyrzeźbiona przez lodowce dolina Marnotto, opadająca do walnej doliny Albano.
Ku północy jest nieznany mi z imienia przedwierzchołek Bregagno, za nim dolina Albano, a dalej pasmo Cavregasco.
Najpiękniejszy jest widok ku północnemu zachodowi. Zaraz będą dwa zbliżenia, więc tylko ogólna informacja. Widzimy północny kraniec jeziora Como, gdzie wpadają do niego dwie ważne alpejskie rzeki - Mera i Adda. Środkową część zdjęcia zajmują mury pasma Bregaglia, a po prawej stronie nad jeziorem góruje Legnone, najwyższy szczyt w bezpośrednim otoczeniu Como (2609 m).
Zbliżenie pierwsze to północny kraniec jeziora. Widać ujścia dwóch rzek. Z lewej strony uchodzi Mera, dzieląca tu Alpy na Zachodnie (po lewej) i Wschodnie (po prawej). Odwadnia wielką dolinę Valchiavenna, której dwa słynne odgałęzienia podchodzą pod dwie podobnie sławne przełęcze alpejskie: Valle Spluga z przełęczą Splügen, i Bregaglię z przełęczą Maloja. Z prawej uchodzi Adda, odwadniająca Valtellinę. To dolina nie tylko sławna wśród turystów, ale też symbol alpejskiej przyrody i sielanki. Na półkach włoskich sklepów roi się od wyrobów mlecznych, które twierdzą, że pochodzą z Valtelliny właśnie. Miasto widoczne po prawej stronie to Colico, końcowy port statków pływających z Como.
Zbliżenie drugie to mur pasma Bregaglii. Z powodów prywatno-koleżeńskich to było dla mnie dotąd pasmo półmityczne, więc oglądałem je z podwójnym zachwytem. Pasmo Bregaglii (Bergell, Pasmo Berniny) to najwyższe pasmo Alp Wschodnich (bo przypominam, że to przy lewej krawędzi zdjęcia to już Alpy Zachodnie), z jedynym czterotysięcznikiem tej części łańcucha, Piz Bernina (4049 m). Berninę widać na zdjęciu, ale w tle, i nie będę Wam wmawiał, że łatwo ją zauważyć.
Największe górskie emocje już za nami, wracamy też do szczytów częściej przeze mnie oglądanych. Patrzymy na wschód, na Legnone (z lewej), Croce di Muggio ( w środku), i Grignę (z prawej).
I wróciliśmy do punktu wyjścia. No, piękna panorama. Chciałbym tam wrócić.
Tymczasem, skoro postanowiłem zejść w stronę jeziora, trzeba było wybrać drogę. Schodziłem grzbietem Dosso di Naro. Ajjj, ale mi to półtora tysiąca metrów zejścia dało w kość. Na początku nawet była jakaś ścieżka...
...ale potem zniknęła, i schodziłem na przełaj, przez piękne, trawiaste zbocze. Nie było to najwygodniejsze, choć wrażenie górskiej przestrzeni było i jest w mojej pamięci niezwykłe. Choć w Polsce są góry dużo wyższe niż odwiedzane przeze mnie szczyty wokół Como, żaden z nich nie przewyższa tak położonej pod nim doliny.
Autoportret z Bregaglią.
I dwie pocztówki: ze skałą...
...i z Legnone.
Po trawie szło się mało wygodnie, bo zbocze strome, i nierówne, wydeptane setkami lat krowiego tupotu. Gorzej, że zniknięta ścieżka nijak nie chciała wrócić, a trawa stopniowo ustępowała krzaczorom. Że tam kiedyś była jakaś dróżka, wskazywały drabiny które przekraczały porzucone, pordzewiałe ogrodzenia w pasujących do mapy miejscach.
Tyle dobrego, że nie było jeżyn, ani krzaka dzikiej róży.
Choć sobie sporo poprzeklinałem, to jednak piękna okolicznościom przyrody nie śmiem odmówić.
Od 1200 metrów nad poziomem morza zacząłem przechodzić przez kolejne przysiółki. Kiedyś pasterskie, teraz przekształcone we wspaniałe, górskie daczowiska. Zachwycające jest to, że do części z nich nie ma dojazdu: droga kończy się dużo niżej (lub dużo obok, prowadząc z innej strony), i kto chce mieć w domu butlę z gazem, wannę, czy inny fortepian musi sobie wnieść.
Droga jezdna zaczęła się na ok. 850 metrach. Szedłem z prawdziwą rozkoszą! Po kilku kilometrach las zasłonił ostatnie widoki, postanowiłem więc skorzystać z autostopu, gdyby tylko zdarzyła się taka okazja. Zdarzyła się, i niedługo później siedziałem w autobusie do Como.
Na Bregagno na pewno wrócę. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, dlaczego!
Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz