Trzy razy w ciągu ostatnich dwóch lat byłem na czesko-bawarskim pograniczu. Za każdym razem oglądałem po niemieckiej stronie Lasu Czeskiego i Szumawy oryginalną ozdobę tamtejszego krajobrazu: obok przydrożnych kapliczek i krzyży wyrastają tam jakby drewniane nagrobki, liczące po kilka, a nawet kilkanaście sztuk rzędy ozdobnych desek.
Pierwszy raz zobaczyłem je w lecie 2018 roku, u podnóża Lasu Czeskiego. Było to podczas spaceru z Pragi pod Paryż, kilka kilometrów od Waldmünchen. Miejsce wydało i wciąż wydaje mi się bardzo piękne: piękne jest uzupełnienie drewnianego krzyża malowanymi na płaskich deskach przedstawieniami Chrystusa i Maryi, piękny jest rząd trzech stojących obok drewnianych upamiętnień, a to wszystko ukryte pod rozłożystym drzewem.
Różnią się szczegółami, ale nie można mieć wątpliwości, że to przejaw tego samego zwyczaju. Deski mają po mniej więcej półtora do dwóch metrów wysokości i kilkadziesiąt centymetrów szerokości. Każda upamiętnia inną osobę, w tym wypadku - członków tej samej rodziny Eiberów. Upamiętnienie z prawej strony, na przykład, wspomina Paula Eibera, który zginął 8. kwietnia 1945 w Westernhausen (przechodziłem nieopodal, to blisko Bad Mergentheim i Osterburken). W 2018 roku na swojej drodze więcej takich upamiętnień nie spotkałem, albo - co możliwe, choć mało prawdopodobne - nie zrobiłem im zdjęć i nic o tym fakcie nie zanotowałem.
Kolejny raz z tym regionalnym fenomenem spotkałem się w lutym 2019 roku, schodząc o świcie z Wielkiego Jawora (Großer Arber, tu link do relacji ze wschodu słońca). Nieopodal przełęczy i osiedla Brennes zobaczyłem w porannym świetle zasypany śniegiem krzyż i dwie takie właśnie deski. Łatwo zobaczyć, że powstały według podobnego schematu.
W lipcu zeszłego roku nie mogłem mieć już żadnych wątpliwości, że spotykam co krok przejawy pięknej lokalnej tradycji. Starałem się fotografować wszystkie napotkane miejsca pamięci. Dzięki temu mogłem teraz, gdy postanowiłem dowiedzieć się o tym więcej, zebrać całkiem spory zbiór. Powyższy przykład leży na przedmieściach Furth im Wald.
Nazywa się taka deska Totenbrett - "deska zmarłych". Na mapie powyżej zaznaczyłem miejsca zrobienia wszystkich zdjęć użytych w tej notatce. Oczywiście, nie jest to naukowe opracowanie, ale pozwala mniej-więcej zorientować się, w jakim rejonie ta tradycja występuje. Przejrzałem uważnie swoje zdjęcia z kolejnych wycieczek i mogę napisać, że na pewno nie natrafiłem na Totenbretty w Czechach, nawet bardzo blisko granicy. Nie widziałem tam ich śladów ani w zamieszkałych miejscowościach, ani w miejscach pamięci po wysiedlonych wsiach Lasu Czeskiego i Szumawy. Jeżeli tam były, to rozpadły się, a obecne upamiętnienia są inne. Wspomniałem już, że w 2018 roku widziałem je tylko raz, nie obejmują więc na pewno swoim zasięgiem całego czy nawet większej części Górnego Palatynatu. Jak daleko sięga pas ich występowania na północ i południe, nie wiem, ponieważ w 2019 roku w czasie swojej drogi większość wędrówki przez te pograniczne góry pokonywałem po czeskiej stronie granicy. Na pewno nie widziałem Totenbrettów w Vogtlandzie (na pograniczu sasko-bawarskim) czy w górnopalatynackiej wsi Mähring, nie było ich również na austriackich stokach Szumawy. Jest to więc fenomen bardzo lokalny. Te moje amatorskie ustalenia potwierdza artykuł na niemieckiej Wikipedii, wskazujący jeszcze tylko kilka miejsc w Niemczech, gdzie istnieje podobna tradycja [1].
Historia tego fenomenu, jak to zazwyczaj przy tradycjach ludowych, sięga zamierzchłych czasów [2]. Otóż w czasach przed upowszechnieniem się trumien ciała chowane były w całunach. To nic zaskakującego: podobny zwyczaj znamy z wielu kultur, a przecież nawet drewniana trumna to rzecz pracochłonna, kosztowna i w sumie będąca przejawem rozrzutności, na co mieszkańcy ubogich górskich rejonów nie mogli sobie pozwalać. A jednak przeniesienie ciała zaszytego w materiał jest trudne. Dlatego po tradycyjnym wystawieniu ciała zmarłego w domu było one przenoszone na cmentarz właśnie na podobnych deskach. Te albo chowano razem z ciałem, albo po zsunięciu ciała do grobu zabierane. Autor przeczytanego przeze mnie artykułu wskazał trzy możliwe zastosowania dla takich desek: mogły być spalone (z czym na pewno wiązały się kolejne gałęzie tradycji i wierzeń), wykorzystane ponownie przy kolejnych pochówkach bądź umieszczone w publicznych miejscach na pamiątkę. Trochę to podobne do fenomenu staropolskiego, jakim były portrety trumienne. W internecie widziałem przykłady kaplic, których ściany ozdobiono takimi deskami.
Oczywiście, dzisiaj tego typu pochówki nie są już od dawna praktykowane. Jednak ta opowieść pozwala zrozumieć wymiary i kształt współczesnych Totenbrettów: mają one wysokość i szerokość przeciętnego człowieka, którego śmierć już tylko symbolicznie wspominają. Również często widoczne zaokrąglenie w górnej części deski wskazuje na miejsce, gdzie mogłaby znajdować się głowa.
Obok pochodzenia tradycji łączy je wszystkie piękno wykonania. Obowiązuje pewien schemat: można na nich przeczytać imię i nazwisko zmarłej czy zmarłego, lata życia i inne podstawowe informacje; w dolnej części są długie, wierszowane epitafia. Całość ozdabiają amatorskie często, ale niezmiennie urokliwe malunki.
Ciekawe są jeszcze dwie rzeczy. Pierwszą są widoczne na kolejnych zdjęciach ławki. Wygląda na to, że skoro Totenbretty służą wspominaniu, musi im towarzyszyć dogodne miejsce do tego wspominania. Często więc można odpocząć w drodze, podziwiając widoki i jednocześnie poznać nazwiska niby obcych, a jednak już znanych zmarłych.
Druga sprawa to stan zachowania. Zderzają się tu dwa niedające się pogodzić zwyczaje. Jeden to oczywiście troska o pamiątki przeszłości: Totenbretty są często odmalowywane, uzupełniane, stoją w pięknym i zadbanym otoczeniu. Ale jednocześnie przeczytałem, że dawniej świadomie i celowo wykonywano je z nietrwałego, miękkiego drewna, wystawiano na działanie deszczu czy smaganie wiatrem. Wierzono bowiem, że czas wystawienia takiej deski i czytelności zawartych na niej napisów to czas mąk czyśćcowych. Trudno więc się dziwić, że robiono wiele, by ten czas skrócić. Podobne zwyczaje znamy w związku z umieszczanymi w kościelnych posadzkach i ścieranymi tysiącami stóp epitafiami.
Ta piękna tradycja żyje na niewielkim, liczącym jakieś kilkaset kilometrów kwadratowym obszarze. Spacer wzdłuż kolejnych takich pomników dobrze pokazuje, że lokalne zwyczaje i lokalna pamięć mogą wciąż żyć swoim własnym życiem, i gdy społeczność naprawdę, szczerze będzie do nich przywiązana, to nie zagrozi im jeszcze długo zamknięcie w skansenie i zakurzonych gablotach.
1 - link
2 - korzystałem przede wszystkim z: Benz Christian, "Auf den Spuren der Familiengeschichte. Der Brauchtum der Toten- und Gedenkbretter", link
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz