sobota, 11 sierpnia 2018

Kilometr 829, Burtoncourt

Jak planowałem i wspominałem wczoraj, dzień zacząłem od odwiedzenia amerykańskiego cmentarza wojennego. Choć przeszedłem później jeszcze ponad trzydzieści kilometrów do tytułowego Burtoncourt, głównie o tym cmentarzu chcę napisać. Położony na północnych krańcach Saint-Avold jest największą drugowojenną nekropolią amerykańską na naszym kontynencie. 


Ponad dziesięć tysięcy poległych leży pod jednolitymi, białymi krzyżami lub gwiazdami Dawida. To żołnierze, którzy zginęli w walkach o wyzwolenie wschodniej Francji i w drodze nad i za Ren. Dziesięć tysięcy - i niemal wszyscy rozpoznani, wskazani z imienia i nazwiska. Sześciuset zaginionych wypisano również z imienia i nazwiska na pamiątkowym murze. Jaka to różnica cywilizacji w porównaniu z cmentarzami radzieckimi: "Trzydziestu żołnierzy radzieckich"; "Piętnastu żołnierzy nn. pułku strzelców".

Na cmentarzu w Saint-Avold leżą między innymi żołnierze 3. Armii, tej samej, która później wyzwoli Pilzno. Wspominałem o niej, hej, prawie cztery tygodnie temu.  Wyszła mi przypadkiem wycieczka odwrotnym szlakiem bojów Pattona. Estetyka amerykańskich cmentarzy - te jednolite białe krzyże, idealne trawniki - robi na mnie niezmienne wielkie wrażenie. Może to skojarzenie z ostatnią sceną z "Hair"?

Pamiątek po pierwszej wojnie światowej też na mojej trasie nie brakuje. I tu, jak w Niemczech zobaczyć można pomniki poległych. Zwieńczone często krzyżem lotaryńskim są podwójnie tragiczne: wiele razy w dziejach Lotaryńczycy musieli bić się to w armii niemieckiej, to francuskiej, często przeciwko tym, których uważali z rodaków. Trochę jak na Śląsku - a z kolei to skojarzenie wzmacniają pamiątki po nieczynnych kopalniach, jak choćby wszechobecne pomniczki z wózków na węgiel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz