W poprzednim odcinku dojechaliśmy przez Muszynę i Koszycę na Węgry, a potem przeprawiliśmy się przez dolinę Hornadu. Dzisiaj wyruszymy razem na północny kraniec Węgier. Frapujące? To chodźmy!
Gönc - pierwsze miasteczko już nie w dolinie, a na stokach Gór Zemplińskich - przywitał mnie niezliczonymi wykopanymi w zboczach piwnicami i rzędami posadzonych wzdłuż drogi drzew owocowych. Ja widzę oczyma wyobraźni Węgry jako taką sąsiedzką egzotykę, i proszę, wizualizacja zadziałała: obok niedojrzałych śliwek wypatrzyłem takie coś. Ja się na drzewach znam mało, z oglądania zdjęć wychodzi mi, że to paulownia, takie chińskie drzewo, sadzone w Europie jako ozdobne.
Miasteczko leżało kiedyś w komitacie (takim węgierskim województwie) Abaúj. Dziś dawny komitat, razem ze swoją stolicą, Koszycami, jest głównie na Słowacji. Podobny los spotkał kilku sąsiadów Abaúju, więc w ich miejsce powstało zbiorcze województwo Borsod–Abaúj–Zemplén. Na jednym z urzędowych gmachów w Gönc można zobaczyć herb dawnego komitatu. Gönc było zresztą, jeżeli dobrze rozumiem węgierską Wikipedię, przez jakiś czas jego stolicą nawet. Tej ostatniej informacji nie jestem pewien, nie traktujcie jej jako pewnik.
Taki podłużny i prostopadły układ znam dobrze i ze Słowacji, i Burgenlandu, czyli różnych kawałków dawnych Węgier, które dziś już Węgrami nie są. Ale, jeżeli mnie pamięć nie myli, na słowackim Podtatrzu nie widuje się tak często takich kolumnowych podcieni, a w Gönc i okolicach było ich sporo.
W jednym z domów na przedmieściu stoi też taka drewniana brama, podobna do tzw. bram szeklerskich (albo seklerskich). Ale to już chyba raczej współczesne nawiązanie, a nie lokalna tradycja.
Ale! Żebyście nie mieli wrażenia, że to Gönc to jakieś straszne zadupie jest, i nic się nie dzieje, to macie: odbywał się dzień dyszla. Konkretnie, jak się dowiedziałem, był to coroczny Festiwal Brzoskwini (Gönci Barack Ünnep).
Koncert nie cieszył się jakimś tłumnym zainteresowaniem, ale może się rozkręciło potem.
Dodam jeszcze, że pastorem kalwińskim w Gönc był Gaspar Károlyi, autor pierwszego kompletnego tłumaczenia Biblii na węgierski.
Teraz sobie co nieco popiszę o geografii, można przeskoczyć. Węgry, rzecz jasna, są raczej mało górskie, ale akurat północna część kraju jest mocno pofalowana. Od zachodu, od przedgórza Alp, przez Góry Zadunajskie, po należące już do Karpat pasma Matry, Gór Bukowych i Gór Zemplińskich ciągnie się górski pas, w jednym tylko miejscu - w masywie Kekesa - przekraczający nieco tysiąc metrów. Zresztą, nie trzeba zwiedzać prowincji, żeby to zauważyć, bo przecież sam Budapeszt leży częściowo w tych właśnie górach.
Zaraz ponad Gönc zaczęły się lasy, i tymi lasami - z niewielką przerwą na miasteczko Telkibánya i trochę malowniczych łąk - doszedłem do celu tego pierwszego dnia, czyli do Hollóháza. We wszystkich górach na moim szlaku napatrzyłem się za wszystkie czasy na buki, których tak mało zostało w Beskidach Zachodnich.
Na samym początku było nawet trochę podmokło, i gryzły komary. Niby nic zaskakującego, ale potem wszedłem w kraj ogarnięty suszą, gdzie prawie wszystkie potoki i górskie źródła były wyschnięte.
Potácsháza, czyli potażnia. Miejsce, gdzie dawniej wyrabiano potaż (albo potasz). Popiół taki, używany dawniej do mnóstwa celów.
W Telkibánya, pierwszym mikrokurorciku na moim szlaku, liczyłem na kawę (od rana nie udało mi się jej napić). Ale nic z tego, bo kurorcik naprawdę był mikro, i wszystkie dwa lokale po drodze były już zamknięte. Ale, żeby nie było, że nieciekawie: dowiedziałem się o świetnej postaci! Márton Szepsi Csombor, upamiętniony na muralu na tamtejszej szkole, był węgierskim podróżnikiem, trochę takim wędrownym studentem, który poszedł się uczyć w luterańskim Gdańsku, a potem powędrował do zachodniej Europy. Zmarł młodo, ale zdążył napisać pierwszą węgierską książkę podróżniczą. O!
A tu jeszcze jeden taki piękny przykład domu z podcieniem. Nabrałem wody, i poszedłem dalej.
Wspomniałem, że będzie trochę łąk, to proszę. Góry może niezbyt wysokie, ale bardzo piękne.
Trochę Beskid Niski, trochę Szumawa, bardzo mi się podobało.
Do noclegu miałem jeszcze kawał drogi, tym dłuższy, że brakowało mi wody. Wyschnięte źródła, i brak domów na szlaku był sporym problemem kilku następnych dni.
Późnym wieczorem, mocno spragniony, dotarłem do Hollóháza, dzielącą z Füzér i Pusztafalu rangę najdalej na północ wysuniętych węgierskich wsi. Tu się przenocowałem.
Ja przed tą wycieczką nie robiłem jakiegoś dokładnego riserczu, i sobie wyobrażałem, że te górskie - jakby nie patrzeć, to są całkiem porządne góry - miejscowości to będą takie turystyczne miejsca. No, jednak nie, i takich znaków kurortowości, jak noclegi do wyboru, czy liczne otwarte restauracje jednak nie było. To samo tyczyło się największej atrakcji Hollóháza, czyli muzeum porcelany. Bo, wyobraźcie sobie, w nieco zapyziałej miejscowości działała od końca XVIII wieku huta szkła, przekształcona w XIX wieku z łaski hrabiego Istvana Károlyiego na fabrykę porcelany. I co? I nic, bo muzeum było nieczynne.
Więc porcelany widziałem tyle, co żabę na fontannie...
...i talerz z minionkiem na murze.
Ale w Hollóháza jest jednak kawiarnia, w której z radością sobie chwilę posiedziałem. Pełna jest trianońskich memorabiliów. Nie wszyscy musicie się orientować, o co chodzi, więc już wyjaśniam. Do pierwszej wojny światowej Węgry - jako samorządna część Austro-Węgier - były ogromnym krajem, obejmującym m.in. całą Słowację, kawał dzisiejszej Rumunii, i nawet część wybrzeża Adriatyku. Ale po przegranej Wielkiej Wojnie okrojono je do dzisiejszego kształtu. W większości ziemie stracone przez Węgrów były zamieszkane przez Słowaków, Rumunów, Chorwatów, Niemców, czy Serbów. Ale, po pierwsze, po drugiej stronie granicy została masa Węgrów, po drugie, naród był z tych dawnych granic bardzo dumny, a po trzecie Węgrzy czuli się niesłusznie uznani za winnych i przegranych w tej wojnie, więc traktat z Trianon do dzisiaj budzi olbrzymi sprzeciw dużej części Madziarów. Już zupełnie na marginesie dodam, że Czechosłowacja rysowała sobie chętnie granicę jeszcze dalej na południe, ale tu już Alianci popukali się w czoło.
Cmentarz w Hollóháza ma taką oto, drewnianą bramę.
Na drogowskazie możecie wypatrzeć Nagy-Milic, albo Veľký Milič, czyli najwyższy szczyt węgierskiej części Gór Tokajsko-Slańskich (czyli Zemplińskich). Tam się kierowałem.
Obrazek rodzajowy.
Tak jak spodziewałem się bardziej kurortowego nastroju w miejscowościach, tak spodziewałem się większej liczby turystów. Tym bardziej, że była niedziela. Ale nie, na szlakach pusto. Wiem, że to dość daleko na łikendowy wypad, ale Czytelnicy górołazi i rowerzyści niech pomyślą nad wycieczką tam.
Chmurzyło się, i Windy pokazywało nawet możliwą burzę. Na szczęście, zanim przyszło do wchodzenia wyżej, burza się rozmyła. Trochę padało w nocy.
Żeby nie było, że turystów zupełnie nie było, to ktoś przede mną wędrował chyba wokół całych Węgier, zostawiając takie oto urocze ślady swojej obecności. Dodam - dzięki uzupełnieniu nieocenionego Jacka Dudy - że ten niebieski szlak to jest taki węgierski Główny Szlak Beskidzki, biegnący z Geschriebenstein/Írott-kő w górach Kőszeg, czyli węgierskim skrawku Przedalp, do Hollóháza.
W górę, w górę, i wreszcie doszedłem na graniczny grzbiet.
Tu, na przełęczy, spotkałem też pierwszy w czasie tej wycieczki słowacki drogowskaz. Tu mogłem zostawić plecak w krzakach, i podejść na szczyt.
Nagy-Milic/Veľký Milič ma 894 metry. Jak się mogliście z tej wcześniej pokazywanej, obfitej lesistości domyślać, widoków nie ma żadnych. Ale nic to: to najwyższy szczyt całego pasma, więc warto było wchodzić. A do tego to szczyt graniczny, na granicy węgiersko-słowackiej, a to prawie zawsze gwarantuje jakieś krajoznawcze przyjemności. I są, a jakże! Na wyznaczającym szczyt słupie, już po słowackiej stronie, jacyś niepocieszeni Węgrzy wymalowali węgierskie godła, i dodali do nich zarys przedtrianońskich Węgier (ta niezbyt czytelna czerwona plama pod godłem). Nem, nem, soha, wiadomo.
A, i jest jeszcze informacja o turystycznym przejściu granicznym, relikt epoki przedschengeńskiej.
Zabrałem plecak, i wzdłuż granicy skierowałem się do drugiego bardzo ekscytującego miejsca tego dnia - do północnego bieguna Węgier!
Zanim tam dotrzemy, rozstrzygnijmy konkurs na robaczka dnia. Została nim nadobnica alpejska. Pamiętacie "Wiedźmina" z 2001 roku? "Nadobnico, jesteś piękna!", powinien mi przeczytać w tle Zamachowski.
Na Miliczu (że tak spolszczę) widoków nie było, ale był taki piękny, skalisty punkt widokowy po drodze. Wykorzystałem to zdjęcie już w poprzednim wpisie, jako taką reklamówkę. Patrzymy na południowy zachód, na dolinę Hornadu, i odległe pasma Czerhatu.
Granica zbiega po grzbiecie, momentami nawet stromo. Ale to nic, już niedaleko, jeszcze tylko parę kroków!
I oto i on, północny biegun Węgier, 48°35' N, 21°26' E. On jest dokładniej gdzieś na tym widocznym bliżej obiektywu łuku szlaku, nie przy samym słupku granicznym. Pozwolę sobie przypomnieć, że niedawno byliśmy na południowym biegunie Szwajcarii: https://naspacery.blogspot.com/2024/06/trojstyki-i-bieguny-poudniowy-biegun.html .
Miejsce nie jest jakoś szczególnie oznaczone, pewnie dlatego, że Węgrzy nie palą się do celebrowania swoich obecnych granic. Jest tu przejście szlaku przez granicę, i taka miła wiata po węgierskiej stronie.
Przy okazji miałem przez jakiś czas tzw. rozkminę, gdzie był północny biegun dawniejszych, przedtrianońskich Węgier. Wychodzi mi, że skoro północny biegun Słowacji to Mędralowa, to ten szczyt musiał być także północnym krańcem Węgier. Obejrzałem ileś dawnych map topograficznych, szukając jakiejś malowniczej węgierskiej nazwy tego szczytu (wiedzieliście, że Rysy to Tengerszem?), ale Węgrzy chyba jej nie wynaleźli nigdy.
Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz