Nad Lombardią wzeszło piękne, grudniowe słońce. Dni są krótkie, ale ciepłe. To chyba właśnie ten czas w roku - to mój drugi włoski grudzień - kiedy szczególnie można docenić klimat północnych Włoch. Co napisawszy, zupełnie bez związku, zapraszam na trzecią część relacji z przejścia przez Triangolo Lariano, na której opracowanie znalazłem wreszcie trochę czasu.
Dla przypomnienia: w jeden z październikowych łikendów wybrałem się na przejście Triangolo Lariano, pasma górskiego wznoszącego się między ramionami jeziora Como. Tu była część pierwsza (poświęcona odcinkowi od Brunate do Monte Palanzone), tu była część druga (ze wschodem słońca na tymże Palanzone), a teraz będzie część trzecia, w czasie której zejdziemy na przełęcz Sormano, wejdziemy na Monte San Primo, i wreszcie zejdziemy aż do Bellagio, na północny kraniec Triangolo.
O, to jeszcze dla ilustracji i przypomnienia mapka. Wszystko widać? To ruszajmy!
Wstałem, obejrzałem wschód słońca, pośniadałem, przetarłem się miotełką od kurzu, i ruszyłem na północ. Jak może pamiętacie, w czasie tej wycieczki szedłem głównie (jakieś 3/4 trasy) odcinkami, które już znałem, ale było też pięć odcinków, których nie znałem. To był ten najdłuższy i najciekawszy, od Palanzone do przełęczy Sormano. Nieopodal szczytu, wyraźnie widocznego na zdjęciu dzięki kaplicy-piramidzie, jest pomnik ofiar katastrofy śmigłowca, który rozbił się tutaj w 2005 roku. Lot był treningowy, dlaczego się rozbił, nie wiem. Teorii spiskowych chyba akurat wyjątkowo nie ma.
Tak masyw Palanzone prezentuje się od północy, od przełęczy Caglio. Miałem w tej okolicy towarzystwo, choć niekoniecznie takie, jakiego bym sobie życzył: w okolicy wyraźnie trwało polowanie.
Ja się na dostojnej sztuce strzelania do zwierząt nie znam, więc pewnie się mylę, ale panowie myśliwi sprawiali wrażenie strasznie pogubionych. Wędrowali po grzbiecie parami czy trójkami, a z dołu, z lasu rozlegały się co jakiś czas strzały. Najbardziej zadowolone były psy, które machając ogonami i uszami biegały w w te i we wte. No, ale szlachetny pojedynek człowieka ze zwierzęciem, coś tam, coś tam.
Szlak biegł polno-leśną drogą, w niektórych miejscach umocnioną betonowymi płytami. Droga stopniowo schodziła coraz niżej w dół, omijając szczyciki i wzniesienia. Ja na niektóre z nich wchodziłem, licząc na co nieco widoków.
O, to jest na przykład widok z Monte Pianchetta. Patrzymy na północ, na masyw Monte San Primo, najwyższą część Triangolo Lariano. Możecie sobie zobaczyć, jak różne są górskie lasy w tej części Alp, w porównaniu z tymi beskidzkimi. Zdjęcie jest zrobione na 1242 metrach nad poziomem morza, u nas to już regiel górny, a więc królestwo świerka. Tymczasem na tej wysokości w Przedalpach panują prawie bez konkurencji drzewa liściaste. Nieliczne odcinki, które pokonywałem wśród świerków były dla mnie taką sensacją, że osobno sobie to odnotowałem w notatkach z wycieczki.
A, przy okazji: Monte Pianchetta, jak to dumnie brzmi, prawda? A to tylko taki sobie pagóreczek w grzbiecie.
I wreszcie przełęcz Sormano. To jedna z najważniejszych przełęczy w całym Triangolo, rozdziela masyw San Primo od Palanzone. Do tego poprowadzona jest tędy jedyna publiczna droga przechodząca przez grzbiet między Como a Bellagio.
Ale co to jest za droga! Nawet "nowa" droga, poprowadzona tędy kilkadziesiąt lat temu, jest kręta i wąska. To ta po lewej. A ta stara, po prawej, "Mura di Sormano", służy dzisiaj do przekonywania rowerzystów górskich, że zawsze mogą wybrać sobie inny sport. Bierki, dajmy na to. 2,1 kilometra, 300 metrów przewyższenia. Bardziej serio, to podziwiam ludzi, którzy są to w stanie przejechać. W górę, oczywiście. W dół dałbym radę.
Colma di Sormano to bardzo popularny punkt startowy dla wycieczek na San Primo w jedną, i Palanzone w drugą. A do tego piękne miejsce samo w sobie. Z tarasu na przełęczy widać czasem Apeniny. A czasem nie widać, jak to w górach bywa.
Ponieważ po drodze nie ma schronisk, a Capanna Mara (patrz część 1) była w sobotnie popołudnie już nieczynna, restauracja na przełęczy Sormano była jedyną okazją do napicia się kawy. I soku z pomarańczy, który smakował wy-bor-nie. Ale, że porzuciłem już instagram (bardzo starałem się zostać influencerem, nie zostałem; trudno...), to nie będę Wam pokazywać soku. Za to pokażę Wam skutą tablicę wmurowaną w taras restauracji, od strony szosy. Może skuta, może odpadnięta. Nie wiem, co na niej było. W Niemczech, czy na naszych Ziemiach Zachodnich bym się spodziewał jakiegoś byłego peanu ku czci Wehrmachtu, ale Włosi są znacznie bardziej wyluzowani pod tym względem. Mussolini nie zerka może na nas z gmachów i rzeźb powszechnie, ale już datację wg "ery faszystowskiej" widać co chwila. Więc, co to było? Samo odpadło, czy skuto?
Drogę od Sormano na San Primo przeszedłem już w całości, i to pchając przed sobą wózek dziecięcy. Fakt, że nie taki miejski, tylko turystyczny, ale i tak możecie sobie wyobrazić, że to wygodna, równa górska droga. Do tego jest poprowadzona tak, że tylko w jednym miejscu spada troszeczkę w dół, a poza tym cały czas pnie się kulturalnie w górę. Nie dziwię się, że tylu turystów wspina się na San Primo tą właśnie trasą. Kto chce trudniej, i chce się poczuć lepszy (ja lubię, na przykład, i wstydzę się tego tylko czasami), może wybrać trasę od Bellagio lub od Asso.
A, swoją drogą, tam na zdjęciu jest trochę drzew iglastych, wyjątkowo.
Przez dłuższy czas droga biegnie wśród drzew, i tylko chwilami pojawiają się widoki na masyw San Primo. Co ciekawe, wśród tych widoków nie da się zobaczyć samego szczytu, który wstydliwie schował się za tym wierzchołkiem z lewej.
A potem las się kończy, i od hali Spessola drzew jest już mało. To, oczywiście, nie jest naturalna granica lasu. Gdzie ona jest w tej części Alp, nie wiem, ale w samym masywie San Primo można zobaczyć zwarte lasy dużo wyżej. Jak rozumiem, ludzka gospodarka - przede wszystkim pasterstwo - weszło tutaj tak dawno temu, że lasy zostały skutecznie wykarczowane już setki lat temu.
Bardzo lubię to drzewo na Alpe Spessola. Pięknie zmienia się wraz z porami roku.
Jak zwykle na tym szlaku (czy plątaninie szlaków) można sobie wybrać różne warianty w górę. Ja szedłem dalej drogą, która kilkoma zakosami kulturalnie pokonuje około dwustu metrów podejścia. Pierwszy raz szedłem tędy rok temu, w grudniu: zupełnie inny widok, niż w październiku. Możecie sobie zresztą porównać w tej galerii. Na zdjęciu widać wyłaniające się powoli szczyty na wschodzie. Są tam też - z prawej strony - Corni di Canzo, "rogi Canzo". Próbowałem tam wejść tydzień później, ale zrezygnowałem przed szczytem. Za wysokie progi! Spróbuję wkrótce Wam pokazać zdjęcia też stamtąd, choć to już pewnie tylko na fejsbuku.
A oto i przełęcz Terrabiotta. Stąd po raz pierwszy w czasie tej wycieczki otwierają się widoki na północne ramię jeziora Como, i jego otoczenie. Do tej pory zasłaniał je grzbiet San Primo.
O, taki to widok. Widoczność nie była nadzwyczajna - tu możecie zobaczyć dużo lepszą - ale i tak trudno było mi się przez chwilę nie pozachwycać. No, piękne jest to Como, i piękne są wznoszące się nad nim góry.
Idę sobie, idę, nagle ciche "szuuuuuuuuuuu" - i nad głową przeleciał mi szybowiec. Tamtemu pierwszemu nie zrobiłem zdjęcia, więc to jest tylko ilustracja poglądowa, bez tylu "u" w "szuu".
Im wyżej, tym już bardziej jesiennie. Zajrzyjcie sobie na początek tej galerii - tam, na jakichś 1200 metrach, trawa była jeszcze zielona. Oczywiście, to może być też związane z nachyleniem stoku, nasłonecznieniem, itede, ale jesień jakoś tak bardziej mnie przekonuje.
I wreszcie na szczycie! Na San Primo byłem już zaskakująco dużo, bo cztery razy, z tego raz na wschodzie słońca (tutaj). Bardzo mi się ten szczyt podoba, to taka Babia Góra ponad wodami Como. Na północ - tak, jak pokazuje zdjęcie - widać stąd dwa kolejne, nieco wyższe szczyty, na których też już byłem: Monte Tremezzo (1700 m; tutaj), a dalej Monte Bregagno (2107 m; tutaj). Dalej już Alpy wspinają się kolejno na ponad trzy, i ponad cztery tysiące metrów.
O, to jeszcze jeden widok na północ. Ważny o tyle, że widać na nim długi, opadający w stronę niewidocznego Bellagio grzbiet. Częściowo po nim, a częściowo wzdłuż niego miała biec dalsza część mojej trasy.
Szlak z Bellagio na San Primo dochodzi do szczytu nieco na zachód od wierzchołka. Można stąd też dalej pójść wzdłuż grzbietu na zachód, co pewnie kiedyś zrobię, bo wygląda pysznie. A, i tutaj też dobrze widać, że od północnej strony las podchodzi pod sam szczyt.
Na tym zdjęciu są dwie rzeczy. Jedną widać dobrze, a drugiej nie widać. Dobrze widać to, że jest las, a źle widać, że o mało się nie zabiłem. Święty Jacku z Pierogami! Wąsko, stromo, ślisko; kamienie, korzenie, przepaście. Jak podchodziłem w marcu po lodzie, to nie było tak źle, ale w górę zawsze jest łatwiej. "Dobrze mówił Suworów: Pomnij, Ryków, koleżko, / Żebyś nigdy z San Primo nie schodził tą ścieżką."
Potem było jeszcze więcej kamieni, ale już nie było tak łatwo wybić sobie zębów. Zwykłą ścieżkę wśród bukowego lasu przywitałem prawie ze wzruszeniem. Ze wzruszeniem rozpoznałem też miejsce swojego mroźnego, marcowego biwaku, choć od tego czasu ktoś zrobił w jego miejscu kupę.
Zresztą, nie wiem, może ona już tam wtedy była. Ciemno było.
Z podobnym wzruszeniem i radością przywitałem halę Alpe dei Picet. Stąd do celu - zakładałem wtedy, że idę do San Giovanni koło Bellagio - miałem już tylko osiem kilometrów, i żadnych większych trudności. Jeżeli, oczywiście, nie liczyć zmęczenia, i schodzenia, schodzenia, schodzenia.
Moim zdaniem ta godzina na szczyt jest niedoszacowana. Ja co prawda jestem raczej cienki bolek, ale drogowskazy powinny bardziej pokazywać czas cienkich bolków, a nie górskich biegaczy. Do Bellagio 3 godziny i 5 minut.
To jeszcze spojrzenie w górę, na San Primo, i w drogę.
Można by się spodziewać, że najpierw będzie ścieżka, potem leśna droga, potem szosa, potem meta. Ale już w marcu byłem zdziwiony pojawianiem się i znikaniem cywilizacji na tym szlaku. Najpierw jest droga, a potem dochodzi do domów, i znika, i dalej w dół biegnie wąska ścieżka. I tak kilka razy. Jeżeli dobrze rozumiem mapę, i dobrze patrzyłem na teren, to na zboczu tego biegnącego od San Primo grzbietu są kolejne wypłaszczenia, i do nich dochodzą odgałęzienia drogi z doliny. Ale dochodzą osobno, bo już między tymi wypłaszczeniami jest zbyt stromo, by poprowadzić drogę.
Czwarty odcinek, którego nie przechodziłem, to było nieplanowane urozmaicenie trasy. Od przysiółka Rovenzola, do miejsca oznaczonego na mapie jako Gravedona biegnie boczny szlak. Postanowiłem sobie tędy pójść, co by jeszcze urozmaicić przez końcem. Cóż to był za wyborny pomysł! Był świerkowy las, prawdziwa rzadkość na tej trasie...
...była malownicza, trawiasta ścieżka nad przepaścią...
...i zupełnie niespodziewane skały.
Ale najmilsze na koniec: Gravedona to, jak się zdaje, ta hala z widokiem na Grignę.
Pasące się tam krowy ruszyły za mną raźnym truchtem. Ja się na psychologii krów za bardzo nie znam, ale na zderzenie z galopującą krową nie miałem ochoty.
Już zza płotu dowiedziałem się, że chodziło o podrapanie po nosie. Jak mógłbym odmówić!
Widok ze szlaku. Nie mam o nim nic szczególnego do napisania, ale mi się podoba, więc został w galerii.
Kolejnym miejscem, gdzie na chwilę pojawia się droga, domy, i samochody, jest przysiółek Brogno. O tyle ciekawy, że wznosi się tu zespół budynków wyglądających na jakiś pałacyk myśliwski. Coś w duchu budynków, które napotyka się w Lesie Czeskim. Ale nic więcej o nich nie wiem.
Późnym popołudniem wyszedłem już nie na halę, a na łąki ponad Bellagio.
Oczywiście, wycieczka na jakiekolwiek wzniesienie ponad Como nie byłaby kompletna, gdyby do miejscowości nie doprowadzały - lub z niej nie wyprowadzały - schody.
A, skłamałem, było jeszcze drugie źródełko. I tablica z portugalskim napisem: "Milagre de Santo Antonio", a nie "Miracolo di Sant'Antonio", jak (chyba) powinno być po włosku. Św. Antoni Padewski urodził się w Lizbonie, więc ja zasadniczo rozumiem, czemu mógł się pojawić portugalski. Ale ciekawe, czy jest ku temu jeszcze jakiś powód? Może ktoś sprowadził dewocjonalium z Portugalii, i wmurował przy źródełku?
Miejscowość, do której dotarłem, to część Bellagio, ale jednak nie samo Bellagio. Ten punkt, drogowskaz i przystanek autobusowy przy szosie z Como do Bellagio miał być końcem mojej trasy. Pomyślałem jednak, że warto będzie dojść aż do Bellagio. Poza chęcią dokończenia trasy w w tzw. lepszym stylu była jeszcze sprawa pragmatyczno-empatyczna: z Bellagio mogłem wrócić statkiem, a na statku bycie nieświeżym przeszkadza współpasażerom mniej, niż w autobusie.
Do Bellagio dwa kilometry, ale jakie piękne. W jedną stronę romańska dzwonnica kościoła NMP...
...a w drugą jezioro Como, tym razem już nie daleko w dole, a tuż obok.
I tak oto, jak było widać, przeszedłem przez Triangolo Lariano. Do usłyszenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz