Pomiędzy dwiema częściami tej relacji sporo się wydarzyło, ale do tej pory w całości na fejsbuku. Jeżeli są wśród Was takie i tacy, którzy śledzą moje poczynania tylko tutaj - sporo tracicie! - to doniosę, że byłem na wycieczkopielgrzymce do grobu Jaroslava Haška z okazji stulecia jego śmierci. Obecnie na fejsbuku trwa z tej okazji zbiórka pieniędzy na Zupę na Plantach (link tutaj) - i można wygrać kalendarz! O tej wycieczce oczywiście będzie jeszcze sporo, przynajmniej kilka galerii zdjęć. Ale najpierw pozwólcie, że dokończę opowieśćo wycieczce na Monte San Primo.
Małe przypomnienie, bo nie było o tej wycieczce już od roku (ho-ho-ho). Monte San Primo to najwyższy szczyt Triangolo Lariano, górzystego trójkąta wciśniętego między ramiona sławnego włoskiego jeziora Como. Szczyt ma 1682 metry, więc odpowiada mniej-więcej Babiej Górze, i jest do tej pory najwyższym alpejskim szczytem, na którym byłem w warunkach zimowych.
San Primo jest popularnym celem wycieczek, w większości połączonych z dojazdem samochodem na jeden z pobliskich parkingów. Ja, jak może pamiętacie, wybrałem się prawie z samego dołu, ze stacji kolejowej Canzo-Asso, co oznaczało ok. 1300 metrów podejścia. Po dotarciu na alpejski, pozbawiony już (prawie, jak widać) drzew grzbiet miałem masę satysfakcji. Nawet, gdybym nie wszedł na samą górę, bo jak też wspominałem, nie miałem ze sobą raczków.
Na szczęście, lodu nie było, a szlak był już nieźle przetarty. Bez większego trudu pokonałem kolejne, coraz wyższe wierzchołki grzbietu, i około 12:45, po pięciu godzinach marszu dotarłem na szczyt.
Na szczycie jest, oczywiście, krzyż, i niewielki budyneczek z anteną - jakaś dostrzegalnia przeciwpożarowa, czy cóś.
Na szczycie było sporo ludzi, dotarł tam również ten jegomość z babką panettone. To dobra ilustracja żartu, że w sezonie świątecznym panettone są w Lombardii wszędzie.
Byłem już zachwycony widokami z nieco niższego Monte Palanzone, teraz trudno opowiedzieć, jak fantastyczna jest panorama z Monte San Primo. Jej piękno tworzy połączenie błękitu jeziora Como i niepoliczalna masa nieznanych mi w większości alpejskich szczytów.
Teraz potrafię już kilka z nich nazwać, więc skorzystajcie. Na tym zbliżeniu widać m.in. Piz Corbet (3025 m, pierwszy z lewej), Pizzo Stella (3163 m, ostry szczyt pośrodku zdjęcia), a także Monte Gruf (2936 m, ostatni szczyt z prawej). Na pierwszym planie widać fragment grzbietu, opadającego od San Primo ku północy, w stronę niewidocznego Bellagio. Na wiosnę chcę wybrać się na San Primo jeszcze raz, właśnie tym grzbietem.
Ja na szczyt dotarłem od wschodu, ale grzbiet San Primo, jak widać tutaj, ciągnie się jeszcze daleko na zachód, po kilku kilometrach opadając stromo w wody jeziora.
Tego nie mogło zabraknąć, oczywiście: Monte Rosa, najwyższy szczyt Szwajcarii i drugi całych Alp, unoszący się w oddali między chmurami.
Jeszcze zdjęcie pamiątkowe - i w dół.
Kusiło mnie, żeby zejść jakoś zupełnie inaczej, niż przyszedłem. Nie miałem wtedy jednak pewności, czy będę miał jak wrócić do domu, zdecydowałem się więc na prawie tą samą drogę: przez Sormano do Asso. Prawie, bo tam, gdzie dało się zrobić jakiś wariant, zrobiłem go. Tym razem nie poszedłem więc grzbietem, przez kolejne górki, ale bardzo przyjemnym trawersem.
A że tego wariantowania nie miałem dość, to z przełączki Terrabiotta podszedłem jeszcze na nieodległy Monte Ponciv (1452 m), ostatni ku wschodowi szczyt w grzbiecie San Primo. Piękne skały masywu Grigny prezentowały się stąd naprawdę potężnie.
I było też stamtąd widać miasteczko Magreglio. Ja bardzo lubię sobie sprawdzać, gdzie są przełęcze, zworniki i doliny, które dzielą różne pasma na kawałki, więc widok mnie ucieszył. Magreglio leży u szczytu doliny Lambro (opada w prawo w dół), i tutaj góry Triangolo Lariano rozdzielają się na większe pasmo San Primo, Palanzone i Boletto, i mniejsze, to z Corni di Canzo.
Na stokach Ponciv jest też, jak się wydaje, niewielkie jeziorko.
Cóż: reszta była nadal piękna, ale już bez większych niespodzianek. Wzdłuż grzbietu dotarłem do Colma del Bosco, spojrzałem jeszcze raz na masyw San Primo, i zacząłem schodzić ku dolinie.
Choć San Primo już nie było widać, to raz po raz pojawiało się jeszcze Palanzone. Łatwo je rozpoznać, ma piramidkę kaplicy na szczycie.
...i z zimy wróciłem do późnej jesieni.
W Sormano tym razem nie zatrzymałem się na kawę, ale dla spojrzenia na wyższy wierzchołek Corno di Canzo.
Po kolejnych kilku kwadransach w dole już było widać mój cel, czyli Asso.
Całość wycieczki, od pociągu do pociągu, zabrała mi dziewięć i pół godziny.
I do domu! W grudniowych wycieczkach - czy do Puszczy Kampinoskiej, czy w Alpy - zawsze bardzo podobało mi się to, że gdy wczesną górską nocą wraca się do domu, nagle okazuje się, że w mieście jest jeszcze wieczór, i można sporo zrobić przed pójściem spać.
Następny wpis to będzie początek galerii z wycieczki haszkowskiej. Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz